Niedziela to chyba jedyny dzień w naszym rozkładzie, gdzie mamy nieco więcej czasu na pojeżdżenie rowerem. Tym razem jak w tytule, padło na Jarosław. O 9:20 zameldowaliśmy przy dworcowej kasie PKP Rzeszów. Kupiliśmy bilety dla nas, prosimy o te na rowery, a Pani w okienku mówi: "Sprzedam bilet, ale z informacją BEZ GWARANCJI MIEJSC DO PRZEWOZU ROWERU". Byliśmy zaskoczeni, ale kasjerka też była zdziwiona bo pierwszy raz zobaczyła ten komunikat. Nic, wzięliśmy te bilety "bez gwarancji". Mieliśmy jechać Przewozami Regionalnymi (nową PESĄ), więc nie ma siły - musimy jakoś wejść. Weszliśmy, a w zasadzie wcisnęliśmy się. Razem z nami 9-ciu innych rowerzystów. Była nawet osakwowana rodzinka, z trójką dzieci i przyczepką rowerową. Rozwaliliśmy się w przejściu na końcu pociągu, nie było innego wyjścia. Drzwi się zamknęły i o 9:46 mieliśmy ruszyć. Nie ruszyliśmy, zgasło światło, wyłączyły się wyświetlacze, później się włączyły, później znowu wyłączyły i lipa. Maszynista wciskał "Alt-Ctrl-Del", ale ni ciula. Pociąg jak stał, tak stał dalej. Przyszła pani konduktor grzecznie wyprosiła wszystkich, zaprowadziła na sąsiedni peron i starym składem ruszyliśmy z kopyta na wschód.
Stare składy mają to do siebie, że nie ma w nich problemu z blokowaniem przejścia, ani z tym że nie ma gdzie stanąć. Wszystko się pomieściło i o 11:20 byliśmy w Jarosławiu.
Dawno nie byłem w tym mieście i przyznaję, że trochę się pozmieniało. Brzydkie kamienice zmieniają wygląd, na chodnikach dominuje kostka brukowa. Całość idzie ładnie naprzód, nie mówiąc o już nowym dworcu PKP. Po odwiedzeniu z Sabinką jej starych śmieci zaczęliśmy się kierować na Rzeszów bo taki był cel tej wycieczki.
Oczywiście nie zamierzaliśmy jechać autostradą, ani starą "4". Uderzyliśmy na Pruchnik. W przeciwieństwie do mojej żony, nigdy tamtędy nie jechałem i nie spodziewałem się, że będzie z górki, pod górkę.
Dzisiejszy upał dawał w kość. Sielski klimat, znikomy ruch na drodze i ciągnące się pola kukurydzy na szczęście rekompensowały lejący się żar.
Po zjedzeniu bułek pod sklepem w Pruchniku, naszym następnym celem była Kańczuga. Mimo, że jedzie się drogą wojewódzką, to nawierzchnia momentami jest mocno połatana. Na szczęście nie ma kraterów w asfalcie. Góralem jak i koralką przejedzie. Upał z każdą godziną dopiekał nam coraz bardziej. Wypijaliśmy butelkę, za butelką... wody. Kombajny zaczynały młóciły zboża. Jak lato, to lato.
Za Kańczugą odbiliśmy na Husów i czerwonym szlakiem, przez Handzlówkę chcieliśmy dobić w okolice Malawy.
Zaczęły się podjazdy, zjazdy, polne drogi i w końcu trafiliśmy do lasu. Zrobiło się chłodniej i mimo spiekoty trafiliśmy na bajoro. W lesie aktualnie jest wyrębą drzewa i droga jest przemielona. Jazda nią grozi pochłonięciem butów, rowerów, a może i nas. Boczkiem, boczkiem wśród latających owadów, przebiliśmy się przez las i stąd na Magdalenkę to już prosta droga.
Zmian wielkich na czerwonym szlaku nie ma. Z ostatnim domem kończy asfalt i zaczyna szuter.
Jak już się jest koło kościółka św. Marii Magdaleny, to do Rzeszowa można zjechać przez Malawę, albo przez Słocinę. Polecamy ten drugi wariant. Trzeba tylko pamiętać, że jak stoimy przed drzwiami kościoła to mamy skręcić w prawo i wjechać na polną drogę.
O 19.00 zjechaliśmy całkiem w dół i w parku na Słocinie zakończyliśmy dzisiejszą wycieczkę. Zeszło cały dzień, ale jakoś specjalnie nie pędziliśmy z Jarosławia. Dla kogo jest ta trasa ?. Na pewno dla tych co nie lubią dużego ruchu, choć w dni robocze pewnie samochodów jest więcej. Kondycyjnie trzeba pokonać parę górek i nie można powiedzieć, że droga biegnie po płaskim. Patrząc na trasę, "góral" albo rower trekkingowy będzie idealny. Z cienkimi oponami na szutrze i polnych drogach będzie ciężko, więc poza asfaltami koralka odpada.
Poniżej link do naszej trasy, sczytany z loggera:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz