Ostatnimi czasy nie było wiadomości bo z Transylwanii przeskoczyliśmy w Karpaty. Po drodze w Sibiu kupiliśmy zapasową dętkę i nowy suport. Ten który mam łapie coraz większe luzy z każdym podjazdem. Aż chce się powiedzieć "Shitmano", a nie Shimano
Z porozumiewaniem się w Rumunii nie mamy wielkich problemów. Jak angielski nie idzie nam ani naszym rozmówcom to wtedy lecimy w mix gestów i angielsko-rosyjsko-polski dialekt. Wierzcie lub nie - pomaga. Trzeciego dnia (sobota) wjechaliśmy na słynną drogę 7C zwaną Transfagarsan. Znaleźliśmy idealną miejscówkę pod namiot, z dala od domów, w ciszy i spokoju. Zależało nam żeby położyć się wcześnie i wcześnie wstać. Niestety, ale jak tylko zasunęliśmy śpiwory to zaczął nam koncertować świerszcz. Zlokalizowaliśmy, że jest na zewnątrz. O 2.00 nie wytrzymałem i zacząłem okładać trawę butami. Zadowolony z przeprowadzonej egzekucji ułożyłem się ponownie do snu. Gdy tylko zasunąłem zamek w śpiworze znowu pojawiły się wysokie tony melodii doprowadzające nas do szału. Do świtu odpuściliśmy mu, zatykając ucho rękę. O 5.00 Sabinka przepuściła kolejny szturm. Niestety świerszcz przetrwał i ten atak sandałem i tym sposobem grał nam na nerwach do pobudki. O 8.00 siedliśmy na rowery i zaczęliśmy piłować na szczyt. 4 godziny później byliśmy już powyżej lasu na widowiskowych sepentynach szosy i nagle słońce zniknęło za chmurami i rozpętała się burza. Ruch był olbrzymi na drodze, bo była niedziela. Przeczekaliśmy ulewę pod mostem gotując fasole z puszki. Na szczyt dotarliśmy dwie godziny później między kolejnymi deszczami przy temperaturze 10 stopni. Zrobiliśmy kilka zdjęć i tunelem przedarliśmy się na południową stronę. Tam wcale nie było lepiej, a chmury jeszcze bardziej kotłowały się nad naszymi głowami. Spierniczyliśmy stamtąd i rozbiliśmy namiot 1200 metrów niżej nad jeziorem Lacul Vidraru. Wczoraj już definitywnie zjeżdżaliśmy z Transfagarasan i stwierdziliśmy, że robimy sobie dzień dziecka czyli niewiele kilometrów i głównie odpoczynek. Niestety brak miejscówek pod namiot zmusił nas do wieczornej jazdy i jak normalnie robimy 70 km, tak wczoraj w naszym dniu luzu ukręciliśmy 106 km. Szaleństwo.
Z porozumiewaniem się w Rumunii nie mamy wielkich problemów. Jak angielski nie idzie nam ani naszym rozmówcom to wtedy lecimy w mix gestów i angielsko-rosyjsko-polski dialekt. Wierzcie lub nie - pomaga. Trzeciego dnia (sobota) wjechaliśmy na słynną drogę 7C zwaną Transfagarsan. Znaleźliśmy idealną miejscówkę pod namiot, z dala od domów, w ciszy i spokoju. Zależało nam żeby położyć się wcześnie i wcześnie wstać. Niestety, ale jak tylko zasunęliśmy śpiwory to zaczął nam koncertować świerszcz. Zlokalizowaliśmy, że jest na zewnątrz. O 2.00 nie wytrzymałem i zacząłem okładać trawę butami. Zadowolony z przeprowadzonej egzekucji ułożyłem się ponownie do snu. Gdy tylko zasunąłem zamek w śpiworze znowu pojawiły się wysokie tony melodii doprowadzające nas do szału. Do świtu odpuściliśmy mu, zatykając ucho rękę. O 5.00 Sabinka przepuściła kolejny szturm. Niestety świerszcz przetrwał i ten atak sandałem i tym sposobem grał nam na nerwach do pobudki. O 8.00 siedliśmy na rowery i zaczęliśmy piłować na szczyt. 4 godziny później byliśmy już powyżej lasu na widowiskowych sepentynach szosy i nagle słońce zniknęło za chmurami i rozpętała się burza. Ruch był olbrzymi na drodze, bo była niedziela. Przeczekaliśmy ulewę pod mostem gotując fasole z puszki. Na szczyt dotarliśmy dwie godziny później między kolejnymi deszczami przy temperaturze 10 stopni. Zrobiliśmy kilka zdjęć i tunelem przedarliśmy się na południową stronę. Tam wcale nie było lepiej, a chmury jeszcze bardziej kotłowały się nad naszymi głowami. Spierniczyliśmy stamtąd i rozbiliśmy namiot 1200 metrów niżej nad jeziorem Lacul Vidraru. Wczoraj już definitywnie zjeżdżaliśmy z Transfagarasan i stwierdziliśmy, że robimy sobie dzień dziecka czyli niewiele kilometrów i głównie odpoczynek. Niestety brak miejscówek pod namiot zmusił nas do wieczornej jazdy i jak normalnie robimy 70 km, tak wczoraj w naszym dniu luzu ukręciliśmy 106 km. Szaleństwo.
Trzeba wspomnieć jeszcze o jednym. W Rumunii, w miastach, w lasach jest całe mnóstwo wygłodzonych, bezpańskich psów. Brzuchy mają poprzyrastane do grzbietu, tak są chude. Największe zaskoczenie zbudziła jednak obecność psa na wysokości 1500 m n.p.m. pośrodku niczego. Niektóre osobniki są naprawdę agresywne i na tą okazje przygotowałem sobie 80-centymetrowego kija. Wożę go na sakwie i to pomaga. Wystarczy nim pomachać z roweru i psy same schodzą z drogi. Ludzie są niesamowicie głupi i Sabinka słusznie zauważyła, że winę za tą psią sytuację ponosi człowiek.
Bodzio pozdrawia ;-)
OdpowiedzUsuń