O blogu

Witam na blogu rowerowo-podróżniczym. Powstał on z myślą, aby wreszcie w jednym miejscu umieścić relacje i zdjęcia z wyjazdów, w których uczestniczyłem. W tym miejscu będę zamieszczał informacje ze swoich bieżących wycieczek, tych mniejszych i tych większych. Tytuł blogu, umieszczony powyżej nie bez powodu tak brzmi, bo rower to nie tylko rozrywka na niedzielne popołudnia, ale i świetny środek transportu do poznawania nowych miejsc. Świat postrzegany z rowerowego siodełka jest inny niż ten widziany przez szybę samochodu. Aby przekonać się o tym nie trzeba mieć formy zawodowego kolarza, ani drogiego roweru, wystarczy być otwartym i gotowym na przygody.

środa, 25 grudnia 2013

Góry Świetokrzyskie – z czym to się je ?




Na wstępie wyjaśnienie. Ten wpis miał się pojawiać dużo, dużo wcześniej, ale z przyczyn czasowych pojawia się dopiero teraz. Krótki dzień i ciepła zima zdecydowanie bardziej sprzyjają pisaniu relacji ;)

Pani Ala i Adrian wpadli na pomysł, aby porowerować po terenie Kielecczyzny. Przyznaję, że ostatni raz byłem tam jako "pięcioklasista", czyli lata temu. Nie ukrywam, że jestem przyzwyczajony do pagórków i do tematu świętokrzyskiego podszedłem z dużym dystansem.
W piątek (02.08.2013) o 19.30 wyjechaliśmy samochodem w pięcioosobowym składzie (Pani Ala, Adrian, Grześ, Sabina i ja). Na pole namiotowe w Chęcinach pod Kielcami dotarliśmy przed północą. Tutejszy Zamek Królewski przechodzi teraz gruby remont i co za tym idzie jest zamknięty do 2014 roku. Na polu namiotowym poza właścicielem i jego psem nie było żywego ducha. Miliona latającego robactwa nie liczę. Przy świetle latarek rozbiliśmy namioty i poszliśmy spać.
W sobotę rano (03.08.2013) przywitało nas słońce. Po pobudce pojechaliśmy samochodem na chwilę do Miedzianej Góry, gdzie był Puchar Capri. Przed 12.00 byliśmy z powrotem w Chęcinach. Nie zwlekając, porzuciliśmy samochód, siedliśmy na rowery i wyruszyliśmy w kierunku wschodnim. Pogoda bardzo sprzyjała już od jakiegoś czasu, więc sezon na żniwa w toku. Przy ostatnich temperaturach, to nawet zboża nie trzeba suszyć, tylko od razu trafia do spichlerza. Na pierwszą przeszkodę na trasie natrafiliśmy w Lipowicy, gdzie musieliśmy przenieść rowery przez rzekę Bobrza. Poziom wody nie był wysoki, więc nie sprawiło nam to większego problemu. Elementami krajobrazu, które rzucają się tutaj w oczy są kamieniołomy. Jest ich dużo i przy niektórych zapylenie jest dość spore. Białawy asfalt i siwa zieleń to standard. W Morawicy zrobiliśmy zapasy i przez Kuby Młyny dotarliśmy do rzeki Czarna Nida. Z jej pokonaniem też nie mieliśmy problemu i sprawnie dotarliśmy do zalewu w Borkowie. Przyznaję, że to całkiem przyjemne miejsce. Jest piaszczysta plaża, dużo drzew i całkiem przyzwoita woda. Kąpiel oczywiście obowiązkowa. Po krótkim schłodzeniu jechaliśmy w kierunku Daleszyc. Upał wciąż nie odpuszczał i chociaż wymoczyliśmy się w wodzie, to wciąż wyciskał z nas soki. Park krajobrazowy Cisowsko-Orłowski był przyjemnym schronieniem przed słońcem, chociaż muszę powiedzieć, że cienkie opony nie radziły sobie z piaszczystymi duktami. Rower tonął w piasku, zamiast iść na przód. W Makoszynie na krajowej "74"podjęliśmy decyzje, że nie jedziemy na Łysą Górę. Niby to już nie daleko, niby już ją widać, ale mamy w nogach 60 km i jest już 19.00. Zamiast Świętego Krzyża, pędzimy do Świętej Katarzyny. Zamiast gładkiej drogi, wybraliśmy polny szlak z mnóstwem dołów i kurzu. Adriana w swoim rowerze delikatnie wygiął hak przerzutki. Po całym dniu mamy już dość i potrzebujemy odpoczynku. Bez trudu zdobywamy wodę do mycia. W Krajnie Pierwszym wyjechaliśmy na górę i tak naprawdę dziś po raz pierwszy mogliśmy zobaczyć więcej przestrzeni. Zbliżał się wieczór i widok zarówno na północ jak i południe zrobił się oszałamiający. Postanowiliśmy znaleźć tutaj jakąś miejscówkę i udało nam się rozbić namioty pod Świętokrzyskim Parkiem Narodowym. Po zachodzie słońca wciąż było bardzo ciepło. Po zjedzeniu makaronu z konserwą zasnęliśmy z gwiazdami nad głową. Całość dopełniła cisza i Pan Tadeusz.
W niedziele (04.08.2013) wcześnie obudziło nas słońce. Po małym śniadaniu pędziliśmy z górki do Świętej Katarzyny. Była opcja, żeby wyjść na Łysice
(612 m n.p.m), ale ostatecznie uznaliśmy ten cel za zbędny. Nabijaliśmy kilometry dalej i przed 10.00 dojechaliśmy nad Zalew Cedzyna. Nie powiem, skręcało mnie żeby się wykąpać, ale jak zobaczyłem ten zielony kożuch i poczułem zapach tej wody, to mi się odechciało. 30 minut później przeczytaliśmy na drzewie, że kąpiel jest zabroniona z uwagi na podwyższoną ilość bakterii. Po Mszy Św. w Leszczynach powoli kierowaliśmy się na Chęciny, gdzie czekał na nas samochód. Zupełnie przypadkiem trafiliśmy do Zbiornika Suków. Ten zalew ewidentnie przypomina kopalnie piasku. Nie da się nie zauważyć napisów: „Kąpiel wzbroniona, zakaz wstępu”. Setki ludzi nic sobie z tego jednak nie robi i mówiąc wprost plażuje nas wodą. Nie byliśmy inni. Woda bardzo czysta, chłodna, ale trzeba cały czas uważać. Raz 3 metry od brzegu kryje po całości, a kawałek dalej woda po pas. Na dnie dużo głazów i wystające stalowe pręty też się znajdą-  jednym słowem dzikie kąpielisko. Może kiedyś powstanie tu zalew z krwi kości bo predyspozycje do tego ma spore. O 16.00 zawinęliśmy się i jechaliśmy dalej. Pod Sitkówką stała się rzecz bez precedensu. Pewien pan wypatrzył nas przez lornetkę jak staliśmy pod lasem. Wysłał do nas swoją córkę na rowerze, która w jego imieniu zaprosiła nas na kompot. Pierwszy raz coś takiego zdarzyło mi się w Polsce. Zaproszenie przyjęliśmy i szybko okazało się, że mamy do czynienia też z sakwiarzami. Cała rodzina jest mocno zrowerowana bo jeździ mama, dwie córki i nasz gospodarz. Gość młody nie jest, a jeździ 360 dni w roku, bez względu na pogodę. Po miłej pogawędce szybko dotarliśmy do Chęcin, zapakowaliśmy rowery na samochód i o 22.20 wróciliśmy do domu.

                                                               *   *   *
Podsumowanie
Przyznaję otwarcie, że Kielecczyzna na biedną nie wygląda. Na wsiach nie brakuje wypasionych chałup i bynajmniej nie jest to zjawisko jednostkowe. Ewidentnie cieszy fakt, kiedy ktoś częstuje Cię kompotem, albo z uśmiechem na twarzy nalewa Ci wody. To miłe i serdeczne gesty. Świętokrzyskie tereny ewidentnie różnią się od podkarpackich szlaków rowerowych. Taka odskocznia jest potrzebna, ale na dłuższą metę byłoby mi tam ciężko. Mimo wszystko człowiek jest przyzwyczajony do większej ilości górek i widoków. W zasadzie tylko pod Świętą Katarzyną mieliśmy do czynienia z wzniesieniem, z którego było widać coś więcej. Na pozostałym obszarze jest relatywnie płasko.
W ciągu tych dwóch dni ukręciliśmy 130 km i zmęczył nas nie tyle dystans, co żar z nieba. To był pierwszy wyjazd, na którym nie planowaliśmy wcześniej trasy i faktycznie powstawała ona na bieżąco. Dobra mapa, to podstawa. Pogoda ewidentnie nam dopisała, rowery również dały radę, no może poza hakiem od przerzutki, który się wygiął Adrianowi. Z bolesnych strat, to po raz kolejny utraciłem wszystkie dane z mojego loggera GPS :(. Nie wiem już co z tym urządzeniem zrobić bo ciężko znaleźć alternatywę dla niego, nie wydając fortuny.

Poniżej nakreślona trasa i link do kilku zdjęć z wypadu.

Zdjęcia z wypadu, bez fotorelacji ;) >>LINK
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz