O blogu

Witam na blogu rowerowo-podróżniczym. Powstał on z myślą, aby wreszcie w jednym miejscu umieścić relacje i zdjęcia z wyjazdów, w których uczestniczyłem. W tym miejscu będę zamieszczał informacje ze swoich bieżących wycieczek, tych mniejszych i tych większych. Tytuł blogu, umieszczony powyżej nie bez powodu tak brzmi, bo rower to nie tylko rozrywka na niedzielne popołudnia, ale i świetny środek transportu do poznawania nowych miejsc. Świat postrzegany z rowerowego siodełka jest inny niż ten widziany przez szybę samochodu. Aby przekonać się o tym nie trzeba mieć formy zawodowego kolarza, ani drogiego roweru, wystarczy być otwartym i gotowym na przygody.

sobota, 16 grudnia 2017

Spanie na dziko w namiocie - jak to jest naprawdę

Wiele osób zastanawia się jak śpimy, gdy podróżujemy na rowerach ?. Nie będziemy wymyślać tu niestworzonych historii bo najzwyczajniej w świecie śpimy na dziko, w namiocie i w dodatku jak małe dzieci. Teoretycznie można by nas wynieść razem z naszym szmacianym domkiem, ale zacznijmy od początku. Czyli od psychologii.

Dla wielu osób spanie w lesie to jakaś abstrakcja, coś niemożliwego. Przyczyna jest prosta - strach. W naszych głowach na dobre zakorzeniły się myśli, które nas ograniczają. Wizualizują nam się straszliwe sceny, że śpimy pośród drzew, ktoś przychodzi  w środku nocy, wyciąga nóż, kradnie nasze rowery, rozcina namiot i podrzyna nam... nie, nie, nie ! - nic z tych rzeczy. Zapomnijcie o tym, to co się kreuje, to błędny wytwór naszej wyobraźni spowodowany oglądaniem amerykańskich filmów. Bądźmy poważni, jeżeli rozbijamy się na obcym terenie, to w 90% przypadków tubylcy będą się bardziej bać podejść do nas, niż my do nich. Ta reguła obowiązuję w większości krajów, z wyjątkiem państw położonych za naszą wschodnią granicą. Tam nie ma reguł, im dalej w tamtym kierunku tym większa otwartość, ciekawość, szerszy uśmiech, chęć wspólnego zapalenia papierosa, albo wypicia lokalnego trunku - jednym słowem pełna kultura. Generalnie bardzo rzadko zdarzają się sytuacje, że ktoś pogoni cię z widłami. Ba !, śmiem zaryzykować że się nie zdarzają. W większości miejsc jak ktoś już nawet przyjdzie to nieba będzie ci chciał przychylić, żebyś poczuł się wyjątkowo na tej łące, albo skraju lasu. Warunek jest tylko taki, że musisz zachować zdrowe myślenie i minimum ostrożności.
Miejscówka na świeżo skoszonej łące - Śmieciaki, Beskid Sądecki 2015
Gdyby rozpisać spanie na dziko tak jak przepis w książce kucharskiej, to bazując na doświadczeniu w różnych warunkach, wypracowaliśmy z Sabinką pewien schemat i wygląda on mniej więcej tak:

1. Pora i miejsce na szukanie miejscówki pod namiot.
Zakładamy, że wodę do mycia już sobie zorganizowałeś z jakiegoś potoku albo źródełka. Teraz interesuje cię tylko namiot. No to tak, miasta to generalnie słaby pomysł. Miejscówki w zurbanizowanych obszarach możliwe są tylko na nieukończonych budowach, albo przedmieściach. Lokalizacje, które wyglądają na meliny, albo schadzki młodzieży też z wiadomych przyczyn odpadają. Łatwo je poznać po rozbitych butelkach, palonych ogniskach, albo zniszczonej okolicy. Najlepsze pod namiot są wykoszone łąki na skraju wsi, ścierniska, zagajniki, nieużywane leśne dukty albo żwirownie. Generalnie śpimy tam gdzie nie ma trawy po pas, zaoranej ziemi, bajora, posianego zboża lub bardzo bliskiego sąsiedztwa zabudowań. Dobra pora na szukanie miejscówki to godzina, półtorej przed zachodem słońca. Rozbicie namiotu chwilę trwa, ale mamy jeszcze półmrok po zachodzie słońca. Nie wszędzie da się zawsze wjechać, więc my robimy tak, że jedna osoba idzie obczaić miejscówkę, a druga pilnuje rowerów. Warto wjechać w jakąś boczną drogę, aby ta druga osoba, która czeka nie była na widoku. W zależności od kraju, objuczony rower będzie wywoływał większe lub mniejsze zainteresowanie.
Rozbijanie się na uboczu to nie tylko bezpieczeństwo, ale i prywatność - Żurawnica, Roztocze 2014

Na przedmieściach dużych miast nie wybrzydza się, tylko bierze się każde miejsce, nawet z krzakami w przedsionku - Zagrzeb 2017
2. Rozbijanie namiotu.
Jak już znaleźliśmy nasze poletko, albo nieużywaną leśną drogę, to rozbijamy się tak, żeby mógł nas ominąć przypadkowy samochód. Nie rozbijamy się na mrowiskach, ostrych kamieniach ani w zagłębieniach. W razie deszczu podtopi nam namiot i będziemy pływać. Najlepiej rozbić się w okolicy drzew, na miękkiej ściółce. Będziemy chronieni przed chłodem i wiatrem. Co do rozbijania się na wierzchołkach pagórków/wyżyn zdania są podzielone. Widok na pewno będzie lepszy, ale tutaj może bardziej wiać i w przypadku burzy może być bardzo "elektryzująco". Natomiast w przypadku rozbijania się w korytach rzek będziemy mieli na pewno dostęp do wody i to jest duży plus, ale tutaj niestety będzie chłodniej. Jak mamy możliwość wyboru, to nie rozstawiajmy namiotu ani na samej górze, ani na samym dole - najlepiej gdzieś pośrodku. Jeżeli widzimy w okolicy domy, a my mamy wtapiający się w otoczenie namiot, to odległość 400 metrów będzie wystarczająca. Jeżeli schowamy się za krzakami, to nie będziemy przejmować się zabudowaniami zlokalizowanymi znacznie bliżej (najbliższa odległość do zabudowań, gdy spaliśmy na dziko to jakieś 60 metrów). Specjalnie wybieramy porę przed zachodem słońca, aby nie świecić latarkami i nie wystawiać się. Na wsiach są psy na posesjach. Mogą nas słyszeć. My do nich nie przywiązujemy uwagi. Taki pies poszczeka, poszczeka i przestanie. Zabawnie to wygląda o 2.00 w nocy, gdy szukasz butelki z wodą, przypadkiem ją zgniatasz i wtedy psy w okolicy rozpoczynają koncert.
Mocny wiatr zmusza do lepszego zakotwiczenia namiotu - Zakarpacie, Ukraina 2013

Namiot wtopiony w otoczenie - Transfagarasan, Rumunia 2016

Atak zimy i brak zimowego sprzętu, jedyny ratunek to nocleg pod dachem - Zakarpacie,    Ukraina 2009
3. Organizacja "obejścia".
Nie wiemy czy rozbijamy się na "państwowym" czy na prywatnym terenie. Dlatego ważne jest utrzymanie porządku. Jeżeli leżą czyjeś śmieci, pozbierajmy je. Dookoła naszego namiotu powinien być względny porządek. Gdyby przyszedł jakiś grzybiarz albo właściciel terenu i mówił w obcym języku to uśmiechnijmy się i machnijmy "cześć". Te gesty na całym świecie znaczą dokładnie to samo. Pokazujemy w ten sposób swoją postawą, że jesteśmy przyjaźnie nastawieni i większość takich napotkanych ludzi odmacha "cześć", zignoruje nasze rozbicie namiotu i pójdzie dalej. I tak ma być. Na wschodzie, ktoś może podejść do nas i zapytać skąd, dokąd jedziemy, a może mielibyśmy ochotę przenieść się do jego ogrodu etc. To wszystko jest warte rozpatrzenia. Jeśli przyjdzie właściciel terenu możemy zapytać czy to dla niego problem, że śpimy tutaj. Jak będzie "kwękał", zaproponujmy czekoladę, niewielką sumę pieniędzy, albo po prostu odjedzmy. Przyznaje, że nigdy się nie spotkaliśmy się z takim scenariuszem. Raczej mieliśmy do czynienie z żołnierzem uzbrojonym w kałacha, który przyniósł nam jabłka, pasterzem który przyszedł na swoje pole i zapytał czy może ukosić sobie trawy. Ja wiem że to brzmi absurdalnie, ale tak różnorodny jest świat i jeszcze nikt nigdy nie przyszedł z widłami.
Generalnie wszystkie wartościowe rzeczy zawsze trzymamy w namiocie. Nie w przedsionku, tylko koło głowy w namiocie. W przedsionku możemy trzymać ubrania, buty, jedzenie, narzędzia. Wszystko schowane w sakwach. Sakwy spięte ze sobą, tak aby podczas snu nikt nam ich pojedynczo nie zakosił. Rowery zawsze zapięte linką do drzewa obok. Jeżeli śpimy na ściernisku to położone na sobie i spięte razem. Niekiedy spinamy je dodatkowo tzw. gumową ośmiorniczką i kładziemy garnki na ramę. Taki zestaw przykrywamy maskującą płachtą. My używamy starej, ultra cienkiej peleryny w zielonym kolorze. Świetnie wtapia w tło nasze rowery i gdyby ktoś chciał je ruszyć w nocy, to garnki spadną na ziemię i narobią hurgotu. W namiocie oczywiście trzymamy w stałym miejscu latarkę, gaz, ewentualnie jakiś nóż na niedźwiedzie i bezwzględnie... papier toaletowy, gdy przyciśnie.
Czasami ciężko nam utrzymać porządek - Chyszówki, Beskid Wyspowy 2016

Rowery przypięte linką do drzewa, na ramie garnki jako system alarmowy. Na noc całość zostanie przykryta zieloną peleryną  - Pewel Wielka, Beskid Makowski 2017

Na wysokości 2000 m n.p.m. czasami nie ma gdzie się ukryć i zawsze będziemy na widoku - Mały Kaukaz, Armenia 2009.
4.Spokojny sen
Najczęściej po całym dniu człowiek jest tak zmęczony, że zasypia jak małe dziecko. To zrozumiałe. Warto uchylić wywietrzniki w namiocie. Cyrkulacja powietrza sprawi, że nie będziemy spać jak w parniku. W zależności od regionu prawie zawsze rano będzie rosa. Zewnętrzna warstwa naszego namiotu (tzw. tropik) będzie mokry z obydwu stron. Dlatego zabezpieczone sakwy to nie tylko ochrona przed kradzieżą, ale i przed wilgocią. Jeżeli musimy wyjść z namiotu w środku nocy, to w miarę możliwości nie świećmy latarkami i nie odchodźmy daleko. Zawsze jest ryzyko potknięcia, albo nadepnięcia na jakiś ostry przedmiot. My koło namiotu poruszamy się w sandałach albo japonkach. Kolejna sprawa to odgłosy. Las cały czas wydaje dźwięki obojętnie czy jest południe, czy środek nocy. Czasami to jest dźwięk kopyt jakiegoś rogacza, a innym razem jazgot ptaka, którego nigdy wcześniej nie słyszeliśmy. Początkowo to może budzić niepokój, ale po kilku nocach przestaniemy zwracać na to uwagę.
Burza to jedna z tych rzeczy, która może zakłócić sen. Człowiek wtedy zawsze się zastanawia jaka jest szansa, że namiot zostanie trafiony - Zakarpacie, Ukraina 2011
5. Poranek
Rano zawsze sprawnie ogarniamy rowery i rzeczy w namiocie. Jeżeli świeci poranne słońce to przygotowujemy śniadanie i w między czasie suszymy namiot z rosy. Wystarczy kilkanaście minut i namiot powinien być suchy. Jeżeli śpimy w kotlinie i słońce tam nie dociera, to szybko się zwijamy, podjeżdżamy na jakąś otwartą łąkę i tam przygotowujemy śniadanie oraz suszymy ekwipunek. Zdarza się, że w nocy pada, w dzień pada i nie ma gdzie wysuszyć tego namiotu. Wtedy mokry namiot ładujemy do reklamówki i do sakwy- nie ma uproś. Jak już ogarnęliśmy namiot, pozbieraliśmy wszystkie rzeczy to robimy dokładną "obczajkę" czy ręcznik nie został na drzewie, scyzoryk nie jest wbity w ziemie i czy nie zostawiliśmy jakiś śmieci. Wszystkie śmieci zabieramy ze sobą i wrzucamy do pierwszego napotkanego kosza.
Czasami poranki są zbyt zimne, aby wysuszyć namiot, wtedy zostaje czekać na środek dnia - Transalpina, Rumunia 2016

                                                                *  *  *

Czy spanie w lesie, lub na łące może być niebezpieczne ?. Jasne że może być, tak samo jak spanie w tanim hotelu. Wszędzie trzeba uważać i pilnować się. Osobiście bezpieczniej czujemy się śpiąc w jakieś głuszy niż na polu namiotowym. Nie generalizujemy, ale kempingi kojarzą nam się z dużą ilością ludzi, głośną muzyką i pijaństwem, a przecież my rozbijamy namiot aby odpocząć. Nie wspominaliśmy o tym wcześniej, ale rzeczą oczywistą jest, że jak śpimy na dziko to nie krzyczymy i nie rozpalamy ognisk. Zasada jest taka, że nie rzucamy się w oczy. Ktoś zapyta jak z legalnością tego procederu ?. Teoretycznie spanie na dziko w Polsce i w większości krajów jest zabronione. W praktyce to jest martwy przepis, tak samo jak karanie za deptanie trawników. Spanie pośród przyrody to jest wolność, nie musisz za to płacić, nie musisz się meldować, nie musisz słuchać marnej muzyki swojego sąsiada, rozbijasz się gdzie chcesz i czujesz się swobodnie. Na tyle swobodnie, że możesz paradować w swojej ulubionej piżamie w misie, bo kto cię będzie widział ?!.

W tym wpisie nie poruszamy tematu spania na polu namiotowym, ani "na gospodarza", to nieco odrębne dziedziny i tylko w jednostkowych przypadkach korzystaliśmy z tych sposobów. 

wtorek, 24 października 2017

czwartek, 17 sierpnia 2017

Śląski Beskid Żywiecki - (Epizod przedostatni)

 
Śmignęliśmy sobie po Beskidzie Żywieckim i Śląskim. Początek z uwagi na pogodę był niepewny bo gdy dojeżdżaliśmy do Żywca, to wycieraczki w naszym samochodzie nie nadążały odprowadzać wody. Na szczęście z każdym dniem było coraz lepiej i tylko w pierwszą noc temperatura oscylowała w okolicy +8C. Żeby nie zmarznąć dogrzewaliśmy się "małpkami". Ciche lasy, miękka ściółka, mała ilość owadów to idealna kompozycja do odpoczynku. No ale nie ma nic za darmo. Jak popatrzymy na mapę, to specyfika terenu wymagała przedzierania się przez góry. Chcieliśmy zrobić pętle, jechać od miejsca do miejsca, więc skazani byliśmy na korzystanie ze szlaków pieszych, rowerowych albo narciarskich. Gdyby mieć szosówkę i chcieć korzystać tylko z asfaltowych dróg, to trzeba by nakładać mnóstwo kilometrów. My lubimy przedzierać się szlakami, uwielbiamy błoto a szczególnie kochamy podjazdy wynoszące 21%... żartuję oczywiści. Parę razy zdarzyło się, że koło nie chciało się obracać bo napchało się mnóstwo błota, ale generalnie był w tym fan. W ciągu czterech dni przejechaliśmy łącznie około 210 km. Praktycznie w 85% udało nam się wjechać tam gdzie chcieliśmy. Cieszy nas to, najeździliśmy się i teraz znowu możemy wrócić do jazdy nad Wisłokiem :). To co bardzo nam się spodobało, to życzliwość ludzi w każdym miejscu. To niesamowite, że wyciągasz mapę, doskonale wiesz gdzie jesteś i dokąd jedziesz, a ludzie i tak przychodzą i pytają czy trzeba pomoc. To bardzo uprzejme z ich strony- nie to żebym pił do ludzi na Podkarpaciu, że są mniej życzliwi ;). Poniżej prezentujemy mapkę naszego rowerowego przejazdu i kilka zdjęć. Na pełną fotorelacje przyjdzie poczekać.
P.S. Nie usprawiedliwiamy się, ale nasza relacja na facebook'u momentami mogła nie być taka jak oczekiwaliśmy. Publikowane zdjęcia to były "surówki", internet niedomagał w wielu wypadkach i gdy publikowaliśmy posty to najczęściej ze zmęczenia telefon wypadał nam z ręki.
Pozdrawiamy








piątek, 11 sierpnia 2017

Śląski Beskid Żywiecki - (Prolog)

Od podróży nad Adriatykiem zdążyliśmy się już zapuścić, siedząc przy biurku i jeżdżąc co najwyżej nad Wisłok. Jako, że w polskiej kulturze występuje coś takiego jak"długi weekend", to zamierzamy rozruszać nasze kości. W 2012 roku, razem z Grzegorzem odwiedziłem Beskid Śląski i Żywiecki (link do archiwum - tutaj). Bardzo mi się wtedy tam podobało i chciałem tam kiedś wrócić. Nadeszła ta chwila :). Spakowaliśmy już sakwy, ogarnęliśmy samochód i jutro wcześnie rano lecimy z Sabinką do Żywca. Tam rozpoczniemy naszą rowerową wycieczkę. Oczywiści będzie namiot, spanie na dziko, herbata w termosie i poranna rosa. Jest szansa, że będzie nawet zmiana pogody bo na sobotę zapowiadają deszcz i ochłodzenie. Liczymy, że trochę się ostudzimy. Jak technika nie nawali, tym razem postaramy się publikować zdjęcia z drogi :). Życzcie nam powodzenia i lasów bez kleszczy. Do usłyszenia.

P.S. Zdjęcie w nagłówku zostało wykonane w 2012 roku w Beskidzie Żywieckim.

czwartek, 13 lipca 2017

Adriatyk tour - (Epizod przedostatni)

Wróciliśmy, choć należałoby zadać pytanie czy chcieliśmy wracać ?. Z wielką ochotą jechalibyśmy dalej, ale zaczął nam się kończyć czas. Nasz powrót do kraju i tak się przeciągną, bo mieliśmy w Zagrzebiu problemy z samochodem. W tym roku nasz bogaty pakiet auto-assistance obejmował skrzynkę kluczy, paczkę trtytek i telefon do przyjaciela. Niestety pojawiła się awaria spoza listy, ale to już jest poza tematem rowerowym. Nadmienię tylko, że nie pamiętam kiedy ostatni raz użyłem tyle słów na "K","CH" i "P". Podliczając dni, to etap rowerowy trwał 13 dni, nasze rowerowe liczniki pokazały dystans ponad 1000 km (pod tekstem jest mapka przejazdu, z wyciętym plątaniem się po miastach). Dla nas to spory odcinek i z perspektywy czasu cieszymy się z każdego kilometra, który przejechaliśmy w Polsce, przed wyjazdem. W tym roku trenowaliśmy na okolicznych górkach, aby zmniejszyć ból podjazdów. Do wysokiej temperatury nie mogliśmy się przygotować bo mamy za mały piekarnik, a wygrzało nas konkretnie. Najbardziej w Bośni i Hercegowinie, o czym pisaliśmy. Jazda tam na przełomie lipca i sierpnia to pewnie jeszcze większa "palma". W ciągu całej podróży spadł tylko jeden deszcz, w nocy gdy wraciliśmy na Chorwację. Normalnie ciężko było o rosę rano. Ani razu nie użyliśmy naszych kurtek, w śpiworach spaliśmy może przez połowę wyjazdu. Doskonale rozumiemy tych wszystkich Polaków, którzy przyjeżdżają tam na wakacje. My też tam pojechaliśmy po wakacje i po..."wyrypę". Sami to sobie zorganizowaliśmy i wiedzieliśmy na co się piszemy. Wstawanie o 5.00, martwienie się o wodę, walka z upałem i sprzętem, bolące nadgarstki, szukanie miejscówki, rozbijanie majdanu, kąpiel w 1,5L butelce wody. To jest smak odpoczynku i narazie nie zamienimy go na all inclusive. Uwielbiam ten zapach sakw po powrocie, gdy już jesteśmy w domu. Wyciągasz wszystkie rzeczy, a one mają ten swój specyficzny bukiet. To zapach pyłu z drogi, suchej trawy z miejscówki, morskiej soli, fig, pomidorów, kwiatów z przełęczy, itd. To wszystko przypomina, że ty tam byłeś i cząstkę tego wszystkiego wchłonąłeś w siebie. Klimaty, które odwiedziliśmy były specyficzne i różnorodne. Ma się wrażenie, że w każdym miejscu życie toczy się po swojemu. Toczą się też klasyki motoryzacji. To nie samowite ile tam jeszcze jeździ Golfów 2, Mercedesów "beczek", Renault 4 czy Citroenów 2CV. Bynajmniej te samochody nie wyglądały jakby miał problem z korozją i z pewnością jeszcze trochę pożyją. Współczesne odpowiedniki oczywiście też są, ale widać że jeżdżą nimi zamożniejsi. Jeżeli ktoś chciałby się wybrać tam samochodem, to ceny paliw są dość zróżnicowane. W Czarnogórze na wybrzeżu, przy głównej drodze za litr Pb95 trzeba zapłacić w przeliczeniu 5,17zł, LPG kosztuje 2,54zł. Pod Mostarem w BiH litr Pb95 - 4,17zł, LPG - 2,02 zł. Poza paliwem trzeba pamiętać jeszcze o zielonej karcie, która jest tutaj wymagana. Pozostając w temacie dróg jestem w szoku z jaką łatwością Czarnogórcy budują nowe drogi i tunele. Tego kraju nie ma UE, nie dostają wielkich dotacji, a oni kują w litych skałach i puszczają szeroki arterie. Oddanie kawałka tunelu w Polsce, przy tym co goście tutaj robią, to jest żaden sukces.
Będą w tamtym rejonie nie da się nie zauważyć, że była tam wojna. Chociaż minęło od niej już ponad 20 lat, to w wielu miejscach ślady są żywe i widoczne do dziś. Trzeba zaznaczyć, że spuścizną konfliktu jest na pewno ułatwiony dostęp do broni palnej. Jak Sabinka zauważyła, ulubioną rozrywką na prowincji jest strzelanie do znaków drogowych. W ogóle gdy spaliśmy nad Kotorem, to tuż po wschodzi słońca, na przedmieściach ktoś sobie strzelał pod domem. Dźwięk rozbrzmiewał po całej Zatoce Kotorskiej. To jest chyba normalne zjawisko. Normalne jest także to, że do przepisów podchodzi się "lajtowo". W Kotorze niby nie można spać na plaży, a ludzi to robią. Granicę między państwami potrafią przekraczać samochody bez tablic rejestracyjny. Na czerwonym świetle podobno się stoi, ale w Chorwacji piesi nie rozróżniają kolorów, nawet przy policji. Chorwaci tylko skrupulatnie przestrzegają parkowania- do perfekcji opanowali odholowywanie źle zaparkowanych aut. Wygląda to tak, że dwóch gości idzie i sprawdza, czy samochody nie stoją na zakazie, albo czy mają bilecik z parkometru. Jak wyczają "lewe" auto, jeden robi zdjęcia, drugi już podkłada specjalne haki pod cztery koła. Po minucie przyjeżdża laweta z HDS'sem i całe auto jest już na platformie. Bardzo sprawna akcja wyglądająca jak łowy. Za rowery na szczęści jeszcze się nie biorą.

Uważamy, że ten wyjazd mimo licznych przeszkód i sporego wysiłku był bardzo udany. Czujemy się świetnie, choć lekko nie było. Schudliśmy, ja pozbyłem się 4 kg wagi- oczywiście to jest do odrobienia. Do odrobienia jest też lekcja z bałkańskiego konfliktu. Narazie ciężko mi się połapać o co w nim dokładnie chodzi i kto z kim trzyma sztamę. Sabinka trochę lepiej sobie radzi w tym temacie bo przeczytała kilka książek przed wyjazdem. Jak popatrzymy na mapę naszej trasy, to można zauważyć, że nawet nie liznęliśmy Bałkan. Do odkrycia zostaje Albania, Serbia, Macedownia, Kosowo. Może kiedyś uda się to zrobić. Podliczając ten wyjazd to całkowity czas tej podróży z wszystkimi dojazdami wyniósł 17 dni. Dwie noce spędziliśmy w pociągu, dwie w wynajętym pokoju, a cała reszta była na dziko w przeróżnych miejscach. Wypiliśmy całkiem sporą ilość płynów, gdyby chcieć to podliczyć to wyjdzie z 60 butelek wody i ćwiartka rakiji. Tego ostatniego trunku nie możemy skończyć do dziś. Nawigacyjnie poradziliśmy sobie świetnie. Mieliśmy wydrukowane mapy z google i odbiornik GPS, który prawie stracił życie po przewrotce roweru. Kolejny rok z rzędu korzystaliśmy z darmowych map dostępnych na http://garmin.opentopomap.org i możemy je z czystym sumieniem polecić.

Poniżej zapowiadana mapka i kilka zdjęć z naszego wyjazdu.
Pełna fotorelacja pojawi się oczywiście w przyszłości.













niedziela, 2 lipca 2017

Adriatyk tour - (Dzień 12-13)

Po licznych perturbacjach wróciliśmy do domu. Poniżej zgodnie z zapowiedzią umieszczamy relacje z brakujących dni. Wciąż wszystko jest jeszcze żywe w naszej świadomości, dlatego na podsumowanie podróży przyjdzie czas.
12-ego dnia po ulewnej nocy kontynuowaliśmy nasz podjazd na wyskość 600 m n.p.m., aby później zjechać na chorwacki wybrzeże. Pierwszy raz musieliśmy suszyć namiot podczas tej podróży. W nocy była burza, która przetoczyła się nad naszą miejscówką. Był lekki strach, ale na szczęście 300 metrów wyżej była stacja przekaźnikowa, więc pioruny miały w co trafiać. Naszym kolejnym celem nad Adriatykiem była turystyczna miejscowość Podgora. Na zjeździe zobaczyliśmy, że krajobraz zmienił się od naszej ostatniej wizyty tutaj. Tydzień temu w okolicy Makarskiej wybuch pożar. Ogień strawił kilkaset hektarów lasów. We wcześniejszym wpisie pisaliśmy, że baliśmy się odpalić kuchenkę tutaj- tak było sucho. W tym momencie nie wygląda to ciekawie, ale wychodzi że strażakom udało się uratować zabudowania. Nie widzieliśmy żadnego spalonego domu, co najwyżej stopione słupki przy drodze. Po zjeździe do Podgory zaczęliśmy szukać pierwszej miejscówki pod dachem, z prysznicem, drzwiami i czterema ścianami. Początkowo trafialiśmy, wszędzie gdzie był brak wolnych miejsc, albo były zawrotne ceny. Nie potrzebowaliśmy wiele, bo i tak nie będziemy siedzieć w wynajętym pokoju. Za szóstą próbą udało nam się znaleźć przytulne gniazdko z własną kuchnią i łazienką u starszej sympatycznej Pani. Po kąpieli w ciepłym morzu, przy falach które nas przewracały wzięliśmy się za małą naprawę rowerów. Wymiana klocków hamulcowych, regulacje i smarowanie przebiegły pomyślnie. Wszystko to po to, aby nazajutrz (Dzień 13) nadprogramowo wjechać na najwyższa górę Biokova - górę Świętej Julii. Finalnie gdzieś coś źle przeczytaliśmy bo okazało się, że to jednak góra Świętego Jerzego (Sveti Jure) z wierzchołkiem na wysokości 1762 m n.p.m. Nie sądziliśmy, że na wybrzeżu dalmatyńskim, gdzie góry wchodzą do morza są takie wysokości. Na szczyt, gdzie jest stacja nadajnikowa i cerkiew Św. Jerzego prowadzi najwyżej położona droga asfaltowa w Chorwacji. Liczy 23 km długości i dla nas to był start z poziomu morza, czyli zero. Wystartowaliśmy w naszym stylu, czyli pobudka o 5.00. Tym razem jedziemy na lekko bez sakw. Wjazd na teren Parku Narodowego Biokovo jest płatny: 25 KUN za rower lub 50 KUN za każdą osobę w samochodzie. Nie mamy za złe Chorwatom, że robią na tym biznes bo to fajna atrakcja, a widoki są bajeczne. Warto tam się wybrać, w ramach przerwy od leżenia na plaży. Na wąskiej drodze na szczyt mijaliśmy dużo rowerzytów, motocyklistów i samochodów z Polski, Niemiec, Czech, Holandii, etc. Poza Sabinką była tylko jedna rowerzystka... na elektrycznym fullu. Podjazd na szczyt zajął nam 6 godzin i trwał dłużej niż zakładaliśmy. Nachylenia momentami przekraczały 12%, a temperatura na górze spadła do +22°C. Mimo niższej temperatury słońce paliło bardzo mocno. Gość od biletów miał racje, żeby zabrać olejek z mocnym filtrem. Na wierzchołku przy dobrej widoczności po jednej stronie widać wyspy na morzu, a po drugiej miasteczka rozsiane po stałym lądzie - sceneria jest tutaj zupełnie odmienna, niż ta na poziomie morza. Poniższe zdjęcia to tylko namiastka klimatu, jaki nam towarzyszył podczas tych dwóch dni. Dziś jeszcze kąpiel w ciepłym morzu i jutro lecimy do Splitu na nocny pociąg do Zagrzebia, gdzie czeka na nas samochód.




środa, 28 czerwca 2017

Adriatyk tour - (Dzień 9-11)

Dopiero jeden jedyny raz była lekka rosa rano. Budzisz się i z automatu masz +22°C. Nie musimy dosuszać namiotu w trakcie dnia. Gdy podjeżdżaliśmy na granice Bośni i Hercegowiny, na wysokości 800 m n.p.m. mieliśmy nadzieje że w pierwszy raz poleje bo grzmiało i zaniosło się na niebie. Spadło raptem 15 kropli deszczu i dalej było gorąco. Ten skwar wyciska więcej soków niż pedałowanie na obciążonych rowerach. Wjechaliśmy do Bośni i Hercegowiny (BiH), dostaliśmy kolejna pieczątkę w paszporcie i naszym oczom ukazała się nieznana flaga oraz wielki napis "Witamy w Republice Serbskiej". Trafiliśmy do quasi państwa, w którym mieszkają bośniaccy Serbowie i którzy najchętniej oderwaliby się od BiH. Ciężko zrozumieć o co tak naprawdę chodzi w tym bałkańskim kotle. W BiH obowiązująca waluta jest marka konwertybilna (KM). Tablice rejestracyjne pojazdów są tak wymyślone że po literach nie zdradzają w jakim mieście samochód został zarejestrowany. Zrobiono to podobno po to, aby unikać niszczenia pojazdów gdy np: jakiś Bośniak pojedzie do serbskiej części kraju. Jakby mało było tego wszystkiego to poza tymi dwoma skłóconymi nacjami występują tu jeszcze Chorwaci. Jedni są muzułmanami inni prawosławnymi, a Ci trzeci katolikami. Pomieszanie z poplątaniem.
Pierwsza noc w BiH była za krzakami przy głównej drodze. Nawet nie szukaliśmy sklepu bo nie mieliśmy właściwej waluty. Rankiem w miejscowości Trebinje wymieniliśmy walutę. Wg. GPS przez najbliższe 70 km miało nie być sklepu i tak faktycznie było. Znaleźliśmy tylko 4 knajpy, w tej ostatniej spotkaliśmy czterech motocyklistów z Polski. Pozdrawiamy team "Afterhours". Bośnia i Hercegowina podobnie jak cały region, jest pięknym górzystym krajem porośniętym połaciami lasów. Jak rozbija się namiot to można obserwować setki różnej maści owadów. Na zjeździe do Neretvy dopadła nas szarańcza muszek. Nigdy nie sądziłem, że można być tak wyobklejanym przez owady, bez okularów byłoby ciężko. Tak naprawdę do Bośni i Hercegowiny przyjechaliśmy zobaczyć stare miasto w Počitelj, uroczą rzeczkę w Błagaj, słynny most w Mostarze, Medziugorie i wodospady Kravica. O każdym z tych miejsc można by wiele pisać. W Mostarze największe wrażenie wywarł na nas nie słynny most, ale zniszczone budynki w centrum miasta. To niesamowite, że wciąż są nagrobki z odpryskami po kulach. Etnicznie mieszają się tutaj rożne kultury. Meczety z kościołami. Chrześcijanie postawili tu bardzo wysoką wieże kościoła. Chyba po to, aby pokazać że ta religia jest dominująca. Z Mostaru kierowaliśmy się powoli na Medziugorie. Temperatura osiągnęła +37°C w cieniu. Wierzymy ze to może być najcieplejszy rejon w Europie. Spaliłem sobie stopę na kolor raka, więc przyszła kolej na tzw. "Januszowy styl" czyli sandały i skarpetki. Nie było wyjścia. Nazajutrz (11 dzień) dotarliśmy do miejsca kultu. Centrum Medziugorie przypomina lukratywny biznes. Rzeźbienie kasy na przybyłych pielgrzymach. Nie wiem, ale ja tego nie kupuję. Lepiej od razu wspiąć się na górę objawień. Jest dużo ludzi, niektórzy idą na bosaka po kamieniach, ale ogólnie panuje cisza i wielkie skupienie. Nie ma wymyślnych restauracji i ekskluzywnych butików z pamiątkami. Jest tak jak być powinno w miejscu kultu, chociaż Medziugorie nigdy nie zostało za takie uznane. Nasz ostatni punkt w BiH to wodospady Kravica. Wstęp jest płatny- 3 EURO. Zdecydowanie warto bo całość wygląda imponująco. Najlepsze jest to ze wśród tych wodospadów można legalnie pływać. To powinna być polska enklawa bo 80% spotkanych ludzi to nasi rodacy. Tabliczki z ostrzeżeniami na drzewach również są w języku polskim. Świetne miejsce na ochłodzenie. Po tych wszystkich atrakcjach w BiH przez góry zaczęliśmy wracać na chorwackie wybrzeże.

poniedziałek, 26 czerwca 2017

Adriatyk tour - (Dzień 7-8)

Czarnogóra. Jak ten kraj opisać ?. Opisze w skrócie wrażenia i wydarzenia z pobytu w tym państwie. Tak jak wspominałem, szóstego dnia z Chorwacji wjechaliśmy do Montenegro. Nie był to zwykły wjazd bo celnik zapytał o zieloną kartę na rower. Dopytywałem o co chodzi, a gość służbowym tonem powiedział, że w budynku obok mamy kupić ten dokumencik za 10 euro. Zacząłem grać Greka, że nie rozumiem, z przeświadczeniem że pewnie chodzi mu o łapówkę. Ale gość w końcu nie wytrzymał i wybuchł śmiechem. Wkręcał mnie i wzrokiem pokazał żebyśmy razem wkręcili Sabinkę w ten sam numer :D. Po wjechaniu tutaj od razu widać, że jest dużo mniej zagranicznych turystów. Chorwacja jest wymuskana, a tu panuje lekki rozpiernicz: tam nie ma barierki, tu dziura w drodze że koło by urwał, ktoś inny "wali" na czerwonym. Kraj biedniejszy, ale z nutką egzotyki. Przypomina mi trochę ukraińskie klimaty. Jak dzieci przechodziły na pasach to kierowca obtrąbił je, a co niech się za młodu uczą szacunku do samochodów. Tu też jest kult auta, mnóstwo myjni i zakładów naprawczych przy drodze. Ogólnie drogi są lepsze niż na Ukrainie. Czarnogórcy, w górach kują w litej skale i puszczają drogi. Mają świetne sprzęty do tego. Tego kraju nie ma w Unii Europejskiej, ale walutą obowiązują jest Euro. Po angielsku bez problemy idzie się dogadać. Ceny artykułów w sklepach są niższe niż w sąsiedniej Chorwacji. Nam najbardziej do gustu przypadły te francuskie drożdzóweczki. Mistrzostwo świata jeżeli chodzi o wypieki. Z miejscówkami pod namiot też nie ma problemu. Pierwszą noc spaliśmy na ścieżce podejścia samolotów do lądowania. Niewykluczone, że piloci A320 mogli zobaczyć nieco więcej niż powinni bo akurat jedno z nas brało prysznic. Apropo kąpieli, to tutaj też jest dostęp do morza, ale publiczne plaże nie mają pryszniców, z wyjątkiem tych hotelowych. Ekskluzywne hotele pozabierały najlepsze fragmenty plaż i uczyniły je prywatnymi. Może to błędne stwierdzenie, ale będąc tutaj ma się wrażenie wczasowicze z Europy Zachodniej odpoczywają w pięknej Chorwacji, turyści z mniej rozwiniętych krajów przyjeżdżają relaksować się tutaj. Oczywiście to żaden powód do ujmy. Montenegro to piękny górzysty kraj z bajeczną Zatoką Kotorską, do której wpływają wielkie statki wycieczkowe. W zatoce działają świetne promy, które za darmo transportują pasażerów na drugą stronę. Warto przepłynąć się nie tylko po ta aby oszczędzić 50 km drogi, ale przede wszystkim dla samej frajdy. Warto też serpentynami dostać się miejscowości Centije i zobaczyć zatokę z wysokości 900 m n.p.m. Widoki miażdżą. Podobnie jest z  dopływami Jeziora Szkoderskiego położonego pod granicą z Albanią. Czarnogóra to generalnie żyzne gleby i góry. Oj dostaliśmy w kość na podjazdach. Wciąż wstajemy o 5.00 więc do "palmy" mamy ukręcone 40-50 km. Później plażujemy i pod koniec dnia kręcimy jeszcze ze dwie/trzy dyszki kilometrów. Patrząc po bilansie awarii narazie żadna nas nie pokonała: wkręciło mi łańcuch w korbę do tego stopnia ze musiałem ja wykręcić z roweru. 3-kilogramowy worek narzędzi pomógł inaczej musielibyśmy wyłamać przednią przerzutkę. W Igalo przewrócił mi się rower- wyłamało klapkę od GPS. Utracił wodoodporność ale taśma izolacyjna działa cuda. Generalnie narazie wszystkie miejscówki mamy "na dziko" tzn.w rowie, na fundamencie nieukończonego domu. Jest OK. Spotkaliśmy na drodze do Kotoru dwójkę polaków na rowerach. Pozytywny team - pozdrawiamy.

Adriatyk tour - (Dzień 5-6)

Długo nie było wpisu, a to dlatego że zmieniliśmy kraj i padła mi bateria w telefonie. Możliwe, że nie damy rady opublikować wszystkich wpisów zapisanych na kartce papieru. Wtedy posty zostaną przepisane i zamieszczone po powrocie do domu. Poniżej wpis z 5-go dnia.

Rankiem, w poniedziałek (19.06.2017) odwiedziliśmy Kupari pod Dubrownikiem. Jeżeli ktoś regularnie jeździ w tamte rejony, to polecamy odwiedzić to miejsce. Kupari to kurort opuszczonych hoteli po ostatniej wojnie w Jugosławii. Wrażenia nieziemskie. Chodzisz korytarzami i widzisz te wszystkie zdobione płytki, zrujnowane fikuśne schody, powybijane okna i ściany z odpryskami po pociskach. Zastanawiasz się jak to mogło wyglądać przed wojną. Gdy obserwujesz to wszystko tuż po wschodzie słońca, przy pustej okolicy, to masz wrażenie że wojna skończyła się tutaj wczoraj, a nie 20 lat temu. Nie będę tu pisał o genezie konfliktu bałkańskiego, ale jak widzę nagrobki żołnierzy w rożnych miastach, to myślę sobie, że jakaś matka albo żona pewnie płacze do dziś. Ktoś, kiedyś zrobił tym ludziom wielką krzywdę, ale to temat na oddzielną dyskusje. W każdym razie jest tutaj dużo znaków wojny.
Dziś staliśmy przed granicą z Czarnogórą i paliliśmy się w słońcu. Gdy wybieraliśmy się tutaj i rozmawiałem z kolega z pracy, to powiedział ze upał nad Adriatykiem jest konkretny i już mi współczuje :D. Pozdrawiamy z pierwszej plaży w Czarnogórze.

niedziela, 18 czerwca 2017

Adriatyk tour - (Dzień 3-4)

Zrobiliśmy wczoraj Makarska Riwierę. Piękne zatoki, błękitna woda i bardzo sprzyjająca pogoda. Narazie max. temp. jaką odnotowaliśmy to +31°C. Jak się tak przyjrzeć, to jest tutaj mnóstwo Polaków. Stoisz w kolejce do kasy i pani mówi gościowi ze może płacić w złotówkach jak chce, drugi za nim robi zdziwioną minę i mówi: "O! To można płacić w złotówkach." Na plaży też jest swojsko. Sami Polacy dookoła. Nie wstyd zajadać się pasztetem, czy nawet założyć skarpetki do sandałów ;). To pierwsze robimy notorycznie, a co sandałów to oczywiście zabraliśmy z Polski. Generalnie w wodzie siedzą sobie jeżowce i trzeba uważać. Na szczęście woda jest tak czysta, że z 2-óch metrów je widać. Wczoraj spaliśmy w delcie rzeki Neretva. Byłem pewny, że woda będzie wciąż słona, ale nic bardziej mylnego- mimo poziomu 0 m n.p.m., była bardzo słodka. Wybrzeże Adriatyku ma to do siebie, że śniadanie zjedliśmy w Bośni i Hercegowinie (BiH), a obiad już na Chorwacji. Dziś szarpnęliśmy 90 km. Dojechaliśmy do Dubrownika. Wspaniałe, górzyste miasto z wyjątkową twierdzą. Jak na kurort to liczba turystów zabija. Opłaty za parking (25 zł/godzina), czy za wstęp na mury twierdzy (93zł) nie powinny nikogo dziwić. Oni z tego żyją, wszystko jest wymuskane, choć należałoby zadać pytanie o granice absurdu. Dwie rzeczy które nam się średnio spodobały w tym mieście, to układ dróg jednokierunkowych oraz plaże. Poza Dubrownikiem można znaleźć zdecydowanie ładniejsze i większe zatoki do kąpieli. Ale żeby nie było - widok otwartego morza i wysepek z Dubrownika po prost miażdży i wart jest zobaczenia. Co będzie dalej to wszystko wypłynie w trakcie. Generalnie jak na wakacje przystało, to wstajemy prawie normalnie czyli budzik dzwoni o 5.00. Tylko w ten sposób jesteśmy wstanie robić dystanse w zjadliwej porze dnia.

P.S. Przykleiliśmy naklejkę "PL" na sakwie Sabinki. Jak narazie wszyscy Polacy którzy nas zaczepiają myślą ze przyjechaliśmy tutaj z Polski. Szybko wyprowadzamy ich z błędu, że nie mamy aż tyle pary.
Dobranoc. Pozdrawiamy z miejscówki, z kamieniołomu.

piątek, 16 czerwca 2017

Adriatyk tour - (Dzień 2)

Już wiemy dlaczego ludzie zbierają plastikowe butelki. Za każdą sztukę na skupie płaca 0,32 zł. Dawno temu, podobną kwotę dostawałem za butelki po piwie jak notorycznie je sprzedawałem. Ale to inna bajka.
Dotarliśmy do Splitu nocnym pociągiem. Bilety w jedna stronę miały kosztować nas 445 KUN. Finalnie kupiliśmy je na promocji za 286 KUN (177 zł). Jedna i druga cena jest warta zachodu bo sceneria w trakcie wschodu słońca jest bajkowa. Wystające spalone szczyty gór i mgła wdzierająca się od morza- coś pięknego. Pierwsze co zrobiliśmy w Splicie, to kąpiel w morzu. Nie wiemy jakie jest zasolenie w Adriatyku, ale ciężko się utopić. Na plażach panuje luz, mimo zakazów ludzie jeżdżą rowerami i wyprowadzają psy. Udarliśmy dziś 50 km. Temperatura +29°C paliła okropnie. Woda w morzu zimna, ale prysznic na plaży po kąpieli, absolutnie wspaniały. Szczególnie jak człowiek nie myl się 2 dni. Podjeżdżaliśmy dziś do Makarskiej. Podjazdy 200 metrów w pionie robią wrażenie. Można się poczuć jak w wysokich górach, tylko że tu na każdym zakręcie jest "Wow" jeśli chodzi o widoki. Problemy z miejscówkami pod namiot miały być i są. Chorwaci zagospodarowują wszystko jak leci. Pierwsze potencjalne miejscówki dostrzegliśmy dopiero po 40 km. Teraz zasypiamy w suchym na pieprz zagajniku. Jest tak sucho ze zrezygnowaliśmy z odpalania kuchenki, żeby nie furkną razem z tym laskiem. Pozdrowienia

Adriatyk tour - (Dzień 1)

Szóstkę chciałem wrzucać na węgierskiej autostradzie i skrzyni mi brakło bo ma tylko pięć biegów. O 13.00 dojechaliśmy samochodem do Zagrzebia. Podroż przebiegła dobrze, najgorszy odcinek to... wyjazd z Rzeszowa, najlepszy fragment to przerwa nad Balatonem, ale o tym innym razem. Zagrzeb to bardzo ładne miasto, śmiałbym zaryzykować stwierdzenie że to zielona stolica. Jest tutaj mnóstwo parków, fontann oraz pojedynczych drzew. Nie wiem od czego to zależy, ale tutejsze +29°C pali bardziej od tego polskiego. Nad morzem pewnie będzie gorzej. Z innych aspektów, to trochę dziwne, ale ludzie tutaj zbierają plastikowe butelki PET. Pytają nawet czy nie mogą zabrać naszych. Pewnie chodzi o jakiś biznes i zapewne nie jest to produkcja sweterków polarowych. Nasze auto porzuciliśmy na jakimś osiedlowym parkingu i teraz lecimy nocnym pociągiem do Splitu. To będzie kolejna wymęczona noc. Młodzież z kuszetek łazi po całym pociągu i szuka gniazdka 220V do podładowania smartfonika. Cztery razy wstawałem i zamykałem za nimi drzwi. Ehhh...o 7.00 rano dojedziemy do Splitu nad Adriatyk. Dobranoc

wtorek, 13 czerwca 2017

Adriatyk Tour - (Prolog)

Pakujemy się, bynajmniej nie od dziś. Już od jakiegoś czasu zbieramy rzeczy, podklejamy, prostujemy i szyjemy żeby kolejny raz dały radę. Gdy zaczynaliśmy nakręcać całą tą machinę to pierwsza myśl brzmiała: "nie chce mi się", "po co to wszystko". Po co znowu szukać map, naprawiać 22-letni samochód, sprawdzać czy stare koło w rowerze wytrzyma ?. Nie można tak po prostu wziąć wczasów all inclusive i delektować się smakiem margerity na zamkniętej plaży ?.  Nie ! To jeszcze nie ten czas. Te wszystkie rozterki to tak naprawdę już jest podróży, ona już trwa w naszej świadomości. Ten namacalny aspekt pojawi się w najbliższą środę wieczorem, gdy ruszymy samochodem do Zagrzebia. To początkowe znużenie i zastanawianie się co tym razem zabrać, szybko nam przeszło. Dziś przez moją głowę przelatują tysiące myśli, dobija się ta podróżnicza euforia. Ten stan próbuje popchnąć mnie nie tylko do dwutygodniowego urlopu, ale do czegoś dużo bardziej ambitnego. Może by tak rzucić to wszystko, siąść na rower i w duecie pojechać na koniec świata. Jesteśmy prawie spakowani jak na kraniec świata. Nasze sakwy łącznie ważą 36 kg. Dziś pewnie szybko nie zasnę, ale obiecuję że wrócimy. 

P.S. Bieżąca relacja z drogi tradycyjnie pojawi się na blogu już w następnym poście (mam nadzieję). Wpisów na facebook'u nie będzie. Mój telefon niestety współpracuje tylko z bloggerem. Do usłyszenia. Trzymajcie kciuki.

środa, 31 maja 2017

Szybka akcja w Beskidzie Wyspowym

Bez zbędnego pisania, w linku poniżej umieściliśmy krótka relacja z naszej jednodniowej wycieczki rowerowej. Zapraszamy.

Bez zbędnego pisania, w linku poniżej umieściliśmy krótka relacja z naszej jednodniowej wycieczki rowerowej. >>>>LINK

Mapa naszej wycieczki.

czwartek, 27 kwietnia 2017

Maska antysmogowa Dragon Sport rozmiar XL - opinia użytkownika (cz. II)

W tym poście mogliście przeczytać pierwszą opinię na temat tej maski. Sezon na jej użytkowanie praktycznie się skończył, więc pora prześwietlić temat do spodu. Poprzednio pisałem, że jestem zadowolony z tego produktu, teraz przeanalizujemy jak wygląda maska po kolejnych tygodniach użytkowania.

1.Ocena stanu maski.
Jak możecie zobaczyć na zdjęciu w tytule, aluminiowa blaszka u góry, dociskająca filtr do nosa, pękła na pół i teraz jest w dwóch kawałkach. Brak docisku powoduje, że zaciągam "lewe" powietrze od strony nosa i skuteczność maski znacznie spadła. Blaszka pękła, ponieważ w trakcie zakładania i zdejmowania maski, ten kawałek "amelinium" cały czas pracuje/wygina się. W skrócie mówiąc nastąpiło zmęczenie materiału i "krach !".
Na poniższym zdjęciu natomiast widać jak maska zaczyna się pruć. Wszytko przez to, że rzep zaciąga neopren i zaczyna go strzępić. Starałem się na to uważać, ale finalnie nie udało mi się, więc teraz wystają mi kołtuny nici.
Następna sprawa, to odklejenie się lamówki na bocznej siatce. Niby szczegół, ale nie powinno tego być w masce za 129 zł.
Poza powyższym, więcej usterek nie zauważyłem.

2.Ocena użytkowania.
Żeby nie było, że tylko krytykuję, to muszą napisać to szczerze: maska świetnie filtruje. W tym sezonie nie miałem ani razu kaszlu po jeździe na "świeżym" powietrzu. W badania producenta można wierzyć, albo i nie, ale ja widzę efekty na własnym organizmie, że jest lepiej i za to daję zasłużoną pochwałę. Poniżej na zdjęciu widać wszystkie warstwy jakie doszukałem się w zużytym filtrze. Jego wymiana w moim przypadku nastąpiła po 30 godzinach użytkowania (producent deklaruje wymianę w przedziale 20-50 godzin).

3. Co poprawiłbym w masce ?.
Ten punkt to pokłosie pierwszego punktu. Przede wszystkim wymieniłbym aluminiową blaszkę na stalową. Będzie sztywniejsza, bardziej wytrzymała i nie będzie się tak wygnać przy zakładaniu i zdejmowaniu maski. Kolejna rzecz, to obszyłbym krawędzie elastyczną lamówką i temat zaciągania przez rzep czy ciągnących się nici przestanie istnieć. Następny krok to obszycie istniejących lamówek na siatce. Fabryczne zaprasowania żelazkiem to za mało i w tej formie to się będzie odklejać.

4. Co z gwarancją i obsługą producenta/sprzedawcy ?.
W poprzedniej części testu pisałem, że pierwszą maskę Dragon Sport zareklamowałem po 2-uch tygodniach. Te wszystkie usterki, które opisałem w tym poście wydarzyły się już w drugiej sztuce, która była fabrycznie nowa. Wady jakie wystąpiły w pierwszym i drugim egzemplarzu są bardzo podobne. Według mnie producent nie przewidział, że ktoś będzie korzystał z maski dzień w dzień. Gdyby tak było zastosowałby inne rozwiązania zwiększające trwałość. A tak mamy bilans: 2 tygodnie dla pierwszej maski i 6 tygodni dla drugiej maski. To jest raptem dwa miesiące. Przepraszam bardzo, ale za tą cenę to jest mało. Myślę, że jakbym korzystał okazyjnie z tej maski, to nie miałbym w ogóle problemu. U większości użytkowników zaprezentowane wady pewnie nigdy nie wystąpią. Ja w sezonie grzewczym korzystałem z maski codziennie bo na osiedlu domków jednorodzinnych, przez które przejeżdżałem jak nie miało być smogu, to i tak był. Jak wiadomo w piecu węglowym świetnie palą się butelki PET i stare panele. 

Nie reklamowałem kolejny raz maski, bo bardzo ją lubię i po moich naprawach wg. punktu trzeciego, będzie ona wciąż spełniać swoją funkcję. Poprosiłem producenta o zwrot 40% wartości maski i zgodził się na tą propozycję. Uważam, że to było uczciwe posunięcie. W całym tym zamieszaniu, sprzedający za każdym razem bardzo profesjonalnie podchodził do problemu i na każdym etapie, poczuwał się do odpowiedzialności za swój produkt.

                                                               *   *   *

Podsumowanie
Podtrzymuję swoją ocenę, że jestem zadowolony ze skuteczności maski i z takiego zakończenia sprawy reklamacji. Patrząc globalnie na temat należałoby się zastanowić, czy to wszystko aby na pewno jest tyle warte. Gdybym korzystał z maski od święta, pewnie nie zaczęłaby się rozłazić i nie powstałby drugi epizod tej opowieści. A tak, mam rozszerzony podgląd w tym temacie. Czy konkurencja sprzedaje coś lepszego i trwalszego - nie testowałem, więc nie będę się wypowiadał. 

niedziela, 2 kwietnia 2017

Pogórze Rzeszowskie - Biała, Borówki, Błędowa Tyczyńska, Słocina

Rozpoczęliśmy już na dobre sezon rowerowy. Wraz z nami tysiące kleszczy w trawach i setki motocyklistów, którzy zgromadzili się dzisiaj na Podpromiu. Niesamowite jest obserwowanie kogoś starszego, kto uczy się jeździć na rolkach, przewraca się i wywołuje to w nim szczerą radość. Jesteśmy narazie bez formy, zapuszczeni po zimie. Tylko nasze rowery są sprawne, bo zużyte komponenty naprawiliśmy albo wymieniliśmy na nowe. Dlatego dziś bez szaleństw postawiliśmy na pagórki Pogórza Rzeszowskiego.


Wzdłuż Wisłoka, ścieżką rowerową pomknęliśmy na Białą- byleby tylko nie jechać rozkopaną ul.Sikorskiego.

Z głównej drogi na Dynów, gdzie był spory ruch, skręciliśmy na Borówki i rozpoczął się spokojny podjazd sięgający 14%.

Przyrodzie ewidentnie brakuje jeszcze wybarwienia.

Słońce dziś pięknie opalało - temperatura w cieniu sięgnęła 22°C.



W Borówkach skręciliśmy w lewo w kierunku Błędowy Tyczyńskiej i klimaty zrobiły się takie jak lubimy.
 
 Dojechaliśmy do stawów w Chmilniku i wytraciliśmy całą wysokość.

Ale żeby nie było za lekko, to do Rzeszowa wracaliśmy przez Matysówkę. I znowu był podjazd.

Widok na Rzeszów z perspektywy Słociny.

Naszą wycieczkę zakończliśmy w Parku Szafera na Słocinie. Gdy drzewa nie mają liści, to wtedy doskonale widać ile jest tutaj ptasich gniazd.

                                                               *  *  *
Przyroda dopiero zakwita, widać to po trawie i pąkach drzew. Na wybarwione zdjęcie, przyjdzie jeszcze poczekać. Jeśli ktoś nie przygotował swojego roweru do sezonu, to jest to najwyższa pora. Zapewne wiosna jeszcze pokaże swoje mokre oblicze, ale póki co trzeba łapać promienie słońca. Zmęczyliśmy się dzisiaj, choć trasa nie była wymagająca. Uwielbiamy jeździć po szutrowych drogach, z dala od zabudowań i natłoku samochodów. Wtedy ładują się nasze akumulatory. Mapka do naszej dzisiejszej trasy znajduje się poniżej. Życzymy wszystkim udanego sezonu.