O blogu

Witam na blogu rowerowo-podróżniczym. Powstał on z myślą, aby wreszcie w jednym miejscu umieścić relacje i zdjęcia z wyjazdów, w których uczestniczyłem. W tym miejscu będę zamieszczał informacje ze swoich bieżących wycieczek, tych mniejszych i tych większych. Tytuł blogu, umieszczony powyżej nie bez powodu tak brzmi, bo rower to nie tylko rozrywka na niedzielne popołudnia, ale i świetny środek transportu do poznawania nowych miejsc. Świat postrzegany z rowerowego siodełka jest inny niż ten widziany przez szybę samochodu. Aby przekonać się o tym nie trzeba mieć formy zawodowego kolarza, ani drogiego roweru, wystarczy być otwartym i gotowym na przygody.

czwartek, 13 lipca 2017

Adriatyk tour - (Epizod przedostatni)

Wróciliśmy, choć należałoby zadać pytanie czy chcieliśmy wracać ?. Z wielką ochotą jechalibyśmy dalej, ale zaczął nam się kończyć czas. Nasz powrót do kraju i tak się przeciągną, bo mieliśmy w Zagrzebiu problemy z samochodem. W tym roku nasz bogaty pakiet auto-assistance obejmował skrzynkę kluczy, paczkę trtytek i telefon do przyjaciela. Niestety pojawiła się awaria spoza listy, ale to już jest poza tematem rowerowym. Nadmienię tylko, że nie pamiętam kiedy ostatni raz użyłem tyle słów na "K","CH" i "P". Podliczając dni, to etap rowerowy trwał 13 dni, nasze rowerowe liczniki pokazały dystans ponad 1000 km (pod tekstem jest mapka przejazdu, z wyciętym plątaniem się po miastach). Dla nas to spory odcinek i z perspektywy czasu cieszymy się z każdego kilometra, który przejechaliśmy w Polsce, przed wyjazdem. W tym roku trenowaliśmy na okolicznych górkach, aby zmniejszyć ból podjazdów. Do wysokiej temperatury nie mogliśmy się przygotować bo mamy za mały piekarnik, a wygrzało nas konkretnie. Najbardziej w Bośni i Hercegowinie, o czym pisaliśmy. Jazda tam na przełomie lipca i sierpnia to pewnie jeszcze większa "palma". W ciągu całej podróży spadł tylko jeden deszcz, w nocy gdy wraciliśmy na Chorwację. Normalnie ciężko było o rosę rano. Ani razu nie użyliśmy naszych kurtek, w śpiworach spaliśmy może przez połowę wyjazdu. Doskonale rozumiemy tych wszystkich Polaków, którzy przyjeżdżają tam na wakacje. My też tam pojechaliśmy po wakacje i po..."wyrypę". Sami to sobie zorganizowaliśmy i wiedzieliśmy na co się piszemy. Wstawanie o 5.00, martwienie się o wodę, walka z upałem i sprzętem, bolące nadgarstki, szukanie miejscówki, rozbijanie majdanu, kąpiel w 1,5L butelce wody. To jest smak odpoczynku i narazie nie zamienimy go na all inclusive. Uwielbiam ten zapach sakw po powrocie, gdy już jesteśmy w domu. Wyciągasz wszystkie rzeczy, a one mają ten swój specyficzny bukiet. To zapach pyłu z drogi, suchej trawy z miejscówki, morskiej soli, fig, pomidorów, kwiatów z przełęczy, itd. To wszystko przypomina, że ty tam byłeś i cząstkę tego wszystkiego wchłonąłeś w siebie. Klimaty, które odwiedziliśmy były specyficzne i różnorodne. Ma się wrażenie, że w każdym miejscu życie toczy się po swojemu. Toczą się też klasyki motoryzacji. To nie samowite ile tam jeszcze jeździ Golfów 2, Mercedesów "beczek", Renault 4 czy Citroenów 2CV. Bynajmniej te samochody nie wyglądały jakby miał problem z korozją i z pewnością jeszcze trochę pożyją. Współczesne odpowiedniki oczywiście też są, ale widać że jeżdżą nimi zamożniejsi. Jeżeli ktoś chciałby się wybrać tam samochodem, to ceny paliw są dość zróżnicowane. W Czarnogórze na wybrzeżu, przy głównej drodze za litr Pb95 trzeba zapłacić w przeliczeniu 5,17zł, LPG kosztuje 2,54zł. Pod Mostarem w BiH litr Pb95 - 4,17zł, LPG - 2,02 zł. Poza paliwem trzeba pamiętać jeszcze o zielonej karcie, która jest tutaj wymagana. Pozostając w temacie dróg jestem w szoku z jaką łatwością Czarnogórcy budują nowe drogi i tunele. Tego kraju nie ma UE, nie dostają wielkich dotacji, a oni kują w litych skałach i puszczają szeroki arterie. Oddanie kawałka tunelu w Polsce, przy tym co goście tutaj robią, to jest żaden sukces.
Będą w tamtym rejonie nie da się nie zauważyć, że była tam wojna. Chociaż minęło od niej już ponad 20 lat, to w wielu miejscach ślady są żywe i widoczne do dziś. Trzeba zaznaczyć, że spuścizną konfliktu jest na pewno ułatwiony dostęp do broni palnej. Jak Sabinka zauważyła, ulubioną rozrywką na prowincji jest strzelanie do znaków drogowych. W ogóle gdy spaliśmy nad Kotorem, to tuż po wschodzi słońca, na przedmieściach ktoś sobie strzelał pod domem. Dźwięk rozbrzmiewał po całej Zatoce Kotorskiej. To jest chyba normalne zjawisko. Normalne jest także to, że do przepisów podchodzi się "lajtowo". W Kotorze niby nie można spać na plaży, a ludzi to robią. Granicę między państwami potrafią przekraczać samochody bez tablic rejestracyjny. Na czerwonym świetle podobno się stoi, ale w Chorwacji piesi nie rozróżniają kolorów, nawet przy policji. Chorwaci tylko skrupulatnie przestrzegają parkowania- do perfekcji opanowali odholowywanie źle zaparkowanych aut. Wygląda to tak, że dwóch gości idzie i sprawdza, czy samochody nie stoją na zakazie, albo czy mają bilecik z parkometru. Jak wyczają "lewe" auto, jeden robi zdjęcia, drugi już podkłada specjalne haki pod cztery koła. Po minucie przyjeżdża laweta z HDS'sem i całe auto jest już na platformie. Bardzo sprawna akcja wyglądająca jak łowy. Za rowery na szczęści jeszcze się nie biorą.

Uważamy, że ten wyjazd mimo licznych przeszkód i sporego wysiłku był bardzo udany. Czujemy się świetnie, choć lekko nie było. Schudliśmy, ja pozbyłem się 4 kg wagi- oczywiście to jest do odrobienia. Do odrobienia jest też lekcja z bałkańskiego konfliktu. Narazie ciężko mi się połapać o co w nim dokładnie chodzi i kto z kim trzyma sztamę. Sabinka trochę lepiej sobie radzi w tym temacie bo przeczytała kilka książek przed wyjazdem. Jak popatrzymy na mapę naszej trasy, to można zauważyć, że nawet nie liznęliśmy Bałkan. Do odkrycia zostaje Albania, Serbia, Macedownia, Kosowo. Może kiedyś uda się to zrobić. Podliczając ten wyjazd to całkowity czas tej podróży z wszystkimi dojazdami wyniósł 17 dni. Dwie noce spędziliśmy w pociągu, dwie w wynajętym pokoju, a cała reszta była na dziko w przeróżnych miejscach. Wypiliśmy całkiem sporą ilość płynów, gdyby chcieć to podliczyć to wyjdzie z 60 butelek wody i ćwiartka rakiji. Tego ostatniego trunku nie możemy skończyć do dziś. Nawigacyjnie poradziliśmy sobie świetnie. Mieliśmy wydrukowane mapy z google i odbiornik GPS, który prawie stracił życie po przewrotce roweru. Kolejny rok z rzędu korzystaliśmy z darmowych map dostępnych na http://garmin.opentopomap.org i możemy je z czystym sumieniem polecić.

Poniżej zapowiadana mapka i kilka zdjęć z naszego wyjazdu.
Pełna fotorelacja pojawi się oczywiście w przyszłości.













niedziela, 2 lipca 2017

Adriatyk tour - (Dzień 12-13)

Po licznych perturbacjach wróciliśmy do domu. Poniżej zgodnie z zapowiedzią umieszczamy relacje z brakujących dni. Wciąż wszystko jest jeszcze żywe w naszej świadomości, dlatego na podsumowanie podróży przyjdzie czas.
12-ego dnia po ulewnej nocy kontynuowaliśmy nasz podjazd na wyskość 600 m n.p.m., aby później zjechać na chorwacki wybrzeże. Pierwszy raz musieliśmy suszyć namiot podczas tej podróży. W nocy była burza, która przetoczyła się nad naszą miejscówką. Był lekki strach, ale na szczęście 300 metrów wyżej była stacja przekaźnikowa, więc pioruny miały w co trafiać. Naszym kolejnym celem nad Adriatykiem była turystyczna miejscowość Podgora. Na zjeździe zobaczyliśmy, że krajobraz zmienił się od naszej ostatniej wizyty tutaj. Tydzień temu w okolicy Makarskiej wybuch pożar. Ogień strawił kilkaset hektarów lasów. We wcześniejszym wpisie pisaliśmy, że baliśmy się odpalić kuchenkę tutaj- tak było sucho. W tym momencie nie wygląda to ciekawie, ale wychodzi że strażakom udało się uratować zabudowania. Nie widzieliśmy żadnego spalonego domu, co najwyżej stopione słupki przy drodze. Po zjeździe do Podgory zaczęliśmy szukać pierwszej miejscówki pod dachem, z prysznicem, drzwiami i czterema ścianami. Początkowo trafialiśmy, wszędzie gdzie był brak wolnych miejsc, albo były zawrotne ceny. Nie potrzebowaliśmy wiele, bo i tak nie będziemy siedzieć w wynajętym pokoju. Za szóstą próbą udało nam się znaleźć przytulne gniazdko z własną kuchnią i łazienką u starszej sympatycznej Pani. Po kąpieli w ciepłym morzu, przy falach które nas przewracały wzięliśmy się za małą naprawę rowerów. Wymiana klocków hamulcowych, regulacje i smarowanie przebiegły pomyślnie. Wszystko to po to, aby nazajutrz (Dzień 13) nadprogramowo wjechać na najwyższa górę Biokova - górę Świętej Julii. Finalnie gdzieś coś źle przeczytaliśmy bo okazało się, że to jednak góra Świętego Jerzego (Sveti Jure) z wierzchołkiem na wysokości 1762 m n.p.m. Nie sądziliśmy, że na wybrzeżu dalmatyńskim, gdzie góry wchodzą do morza są takie wysokości. Na szczyt, gdzie jest stacja nadajnikowa i cerkiew Św. Jerzego prowadzi najwyżej położona droga asfaltowa w Chorwacji. Liczy 23 km długości i dla nas to był start z poziomu morza, czyli zero. Wystartowaliśmy w naszym stylu, czyli pobudka o 5.00. Tym razem jedziemy na lekko bez sakw. Wjazd na teren Parku Narodowego Biokovo jest płatny: 25 KUN za rower lub 50 KUN za każdą osobę w samochodzie. Nie mamy za złe Chorwatom, że robią na tym biznes bo to fajna atrakcja, a widoki są bajeczne. Warto tam się wybrać, w ramach przerwy od leżenia na plaży. Na wąskiej drodze na szczyt mijaliśmy dużo rowerzytów, motocyklistów i samochodów z Polski, Niemiec, Czech, Holandii, etc. Poza Sabinką była tylko jedna rowerzystka... na elektrycznym fullu. Podjazd na szczyt zajął nam 6 godzin i trwał dłużej niż zakładaliśmy. Nachylenia momentami przekraczały 12%, a temperatura na górze spadła do +22°C. Mimo niższej temperatury słońce paliło bardzo mocno. Gość od biletów miał racje, żeby zabrać olejek z mocnym filtrem. Na wierzchołku przy dobrej widoczności po jednej stronie widać wyspy na morzu, a po drugiej miasteczka rozsiane po stałym lądzie - sceneria jest tutaj zupełnie odmienna, niż ta na poziomie morza. Poniższe zdjęcia to tylko namiastka klimatu, jaki nam towarzyszył podczas tych dwóch dni. Dziś jeszcze kąpiel w ciepłym morzu i jutro lecimy do Splitu na nocny pociąg do Zagrzebia, gdzie czeka na nas samochód.