O blogu

Witam na blogu rowerowo-podróżniczym. Powstał on z myślą, aby wreszcie w jednym miejscu umieścić relacje i zdjęcia z wyjazdów, w których uczestniczyłem. W tym miejscu będę zamieszczał informacje ze swoich bieżących wycieczek, tych mniejszych i tych większych. Tytuł blogu, umieszczony powyżej nie bez powodu tak brzmi, bo rower to nie tylko rozrywka na niedzielne popołudnia, ale i świetny środek transportu do poznawania nowych miejsc. Świat postrzegany z rowerowego siodełka jest inny niż ten widziany przez szybę samochodu. Aby przekonać się o tym nie trzeba mieć formy zawodowego kolarza, ani drogiego roweru, wystarczy być otwartym i gotowym na przygody.

środa, 12 września 2012

Lekcja pokory w Gorcach


Gorce od zawsze były dla mnie drugorzędne. Takie górki nie górki w których nie ma nic ciekawego i niczym nie mogą mnie zaskoczyć... Tak myślałem od dawna, więc się doigrałem.

Pani Ala, Adrian, Grześ i ja nastawiliśmy się na weekendowe rowerowanie. Miały być Bieszczady, ewentualnie Beskid Niski, ale wysokość tamtych pagórków nie przekonała nas. Główne założenie wycieczki mówiło o sponiewieraniu się (nie alkoholem) i popatrzeniu na ładne widoki. Rok temu byliśmy na takiej weekendówce w Piwnicznej i w Pieninach, teraz przyszedł czas na Gorce. W sobotę o 6.00 rano mieliśmy wystartować samochodem z rowerami na dachu. Oczywiście nie wyjechaliśmy. Tym razem pies niczego nie porwał, rowery się nie popsuły, tylko najzwyczajniej w świecie nie zadzwonił mój budzik. Z dużym poślizgiem mknęliśmy samochodem do Krościenka nad Dunajcem. Niebo było zaniesione, było mokro, ale prognoza mówiła o rozpogodzeniach. Rowerowy plan był taki, że zostawiamy auto na polu namiotowym w Krościenku i kręcimy na Lubań (1225 m n. p. m.). Tam rozbijamy namioty, a następnego dnia zjeżdżamy w dół.

Zanim dojechaliśmy na miejsce i siedliśmy na objuczone rowery to prawie wybiło południe. Zważyłem sakwy przed tą wycieczką i okazało się, że ważą 19 kg. Wniosek jest taki, że jak jest wrzesień i pogoda nie pewna, to nie ma znaczenia czy jedziesz na jedna noc, czy na tydzień - musisz zabrać podobną ilość rzeczy, jeżeli myślisz o spaniu na dziko.

Na Lubań chcieliśmy się wbić okrężną drogą, więc zaczęliśmy od 11-kilometrowego odcinka drogi wojewódzkiej w kierunku Nowego Sącza. Ta droga zawsze mi się podobała, pomimo że ruch na niej raczej nie zamiera. Obecność Dunajca nadaje tej szosie nieprzeciętnego uroku, choć należy wspomnieć o kretynach, którzy nad rzeką zostawiają swoje wory ze śmieciami - dziadostwo !.
W Tylmanowej odbiliśmy na Ochotnicę Dolną, ruch od razu zmalał i droga zaczęła się piąć coraz wyżej. Ujechaliśmy 25 km od startu i okazało się, że brakuje nam formy. Jacyś tacy kondycyjnie byliśmy "nieprzeżarci" i przydałaby się pretekst do kolejnej przerwy. Nie musieliśmy długo czekać. Orszak ślubny jechał po panne młodą, Grzegorz rzucił hasło: "padnij" i zablokowaliśmy sznur samochodów. Nie odważyli się nas rozjechać ani tym bardziej naszych rowerów. Cukierków nie mieli, ale jak wiadomo na pusto nie jechali, więc blokadę sprzedaliśmy za "flaszkę". Uśmiechnięci, z powerem, pomachaliśmy i pojechaliśmy dalej.  

Zabawa zaczęła się tak naprawdę na Przełęczy Knurowskiej (846 m n.p.m.), gdy pożegnaliśmy się z asfaltem i wbiliśmy się na czerwony szlak. Już na samym początku ziemnej nawierzchni było ... darcie rowerów z buta, a przecież nasz plan tego nie zakładał. Na zmianę jechaliśmy i pchaliśmy welosipiedy bo stromizny nie pozwalały kręcić korbą. Jakby tego było mało, dalej nie mieliśmy "jadu", a flaszka wciąż była zaplombowana. Niebo bardziej się zaniosło, zrobiło się szaro, a drzewa przysłoniły wszelkie widoki. Pomyślałem sobie: "Ale trasę wymyśliłem". Niby biegnie tedy szlak rowerowy, ale kompletnie nie nadaje się na rowery z sakwami. W pewnym momencie stało się jasne, że przed zmrokiem nie dotrzemy na bazę namiotową na Lubaniu- nie ma takiej możliwości. Tempo mamy słabsze niż pokazują to tabliczki dla piechurów.

Po 18.00 zaczęliśmy się rozglądać za miejscówką pod namiot. Byliśmy niedaleko Pańskiego Lasu i znaleźliśmy niemal wzorcowy kawałek ziemi. Polana, drzewa chroniące przed wiatrem i świetny widok na Jezioro Czorsztyńskie. Podzieliśmy role i po chwili już stały dwa namioty, a na kuchence pichciła się grochóweczka ze słoiczka. Zaczynało mżyć, ale na szczęście nie rozpadało się bardziej. Przebrałem ubrania, z których mogłem wykręcać pot i przyznaję się, że czułem trochę smak porażki. Wszystko przez to, że nie zrobiłem odpowiedniego wywiadu przed wyjazdem, że teren okazał się trudny i że zabrakło nam 4 km do Lubania. Po 19.00 nastał zmrok, w dzień maksymalnie było 17ºC i noc też zapowiadała się ciepła, jak na wysokość 1000 m n.p.m.. Nie upłynęło dużo czasu i zaczął nas morzyć sen, więc poszliśmy spać jak małe dzieci. Nie pamiętam kiedy ostatni raz spałem 10 godzin. Budzik co prawda dzwonił na wschód słońca po 5.20, ale słońca nie było więc poszedłem dalej spać. Ranek był ciepły, podobnie jak noc - 12ºC. Nowy dzień zaczynał się klarować i pojawił się zarys Tatr. O 8.20 byliśmy po śniadaniu, zwarci, zwinięci i gotowi do dalszej drogi.

Do Lubania zostało nam 200 metrów w pionie. Chmury przewalały się przez las i przy końcówce podjazdu zaczęła się masakra. Nie było mowy o jeździe. Kamienie, stromizna, skutecznie utrudniały nam wtaczanie rowerów. Sukcesywnie, metr po metrze pchaliśmy jeden rower we dwoje, a czasami po prostu łatwiej było je nieść. Pot lał się z nas jakbyśmy wypili wczoraj po "pól litra", a ta weselna została tylko napoczęta. Czy mogło być gorzej ?. Mogło być, wystarczyłby mały deszcz i poziom trudności wzrósłby jeszcze bardziej. Po 1,5h od dzisiejszego startu wdarliśmy się na Lubań. Poczułem satysfakcje, że wreszcie coś dostajemy za ten wysiłek, a jakby tego było mało, widoczność z każdą chwilą była coraz lepsza.

Baza namiotowa na Lubaniu nie wygląda źle. Można palić ognisko, jest wiata, jest źródło z pitną wodą. Krajobrazowo będzie, ale nasza miejscówka pod namiot miała zdecydowanie lepsze widoki. Po krótkiej przerwie rozpoczęliśmy zjazd do Krościenka nad Dunajcem - 800 metrów w pionie. Nakręceni, nie zwróciliśmy uwagi na oznaczenia i wskoczyliśmy na zielony szlak do Tylmanowej. Musieliśmy zawrócić pchając rowery pod górę, ale panorama doliny widziana z tej perspektywy warta była tego pobłądzenia. Od tego momentu pilnowaliśmy już czerwonego szlaku i wysokość wytracaliśmy błyskawicznie. Nie było już pchania rowerów czy potu, był tylko czysty zjazd. Co jakiś czas mijaliśmy turystów idących pod górę, których było więcej niż wczoraj bo w sobotę spotkaliśmy tylko trzy osoby.

Po 12.00 słońce przygrzewało już zdrowo, za Marszałkiem (828 m n.p.m) Adrianowi poszła dętka w tylnym kole, ale po dopompowywaniu udało się dokończyć zjazd do Krościenka.
Wczorajszy dzień i dzisiejszy poranek był dla mnie lekcją pokory. Nigdy nie należy lekceważyć jakiegokolwiek pasma gór bo zostanie się sprowadzonym do parteru, albo jak w tym przypadku do stromych podjazdów i zjazdów. Przyznaję, że zmęczenie dało nam w kość i choć wczoraj byłem zły na siebie za tą trasę, to dziś ja jak i moi kompani jesteśmy zachwyceni. Pogoda dopisała, osiągnęliśmy satysfakcjonujący poziom zmęczenia, więc wyjazd jest na plus.

                                                               *   *   *

Podsumowanie
Tradycyjnie już nie obeszło się bez strat. O ile tym razem nie ubiłem żadnego kleszcza, ani nie zgubiłem buta, to niestety z przykrością muszę stwierdzić, że w tylnej sakwie wydarłem dziurę i kolejny raz rozpierniczyłem mój chiński statyw. Z opony w tylnym kole na dobre zaczęły mi już wyłazić druty i na gładkim asfalcie rower podskakuje - szykuje się wymiana "kapcia".
Dystansowo wyszło nam 58 km, choć zakładaliśmy więcej. Jak na pierwszą połowę września przystało, słońce ładnie opalało, zwłaszcza w niedziele.
W poniedziałek jak gdyby nigdy nic, wróciłem do roboty. Wszyscy co mnie widzieli mówili: "Ładnie popiłeś na weekendzie". Owszem wyglądałem na zmiętego, ale najlepsze jest to, że nie wypiłem ani łezki. Wyszło na to, że wygląd upojenia alkoholowego uzyskałem na rowerze. A kaca to mam... moralnego, że tylko dwa dni jeździliśmy w Gorcach.

Poniżej link do zdjęć i mapa

Zdjęcia z wypadu >>LINK

Trasa rowerowej wycieczki poniżej

poniedziałek, 2 lipca 2012

(Pa)górki południowej Polski - epilog


Długo to trwało, ale wreszcie się udało. Wybór zdjęć do pokazania nie był prosty bo chciałem, żeby było strawnie, z lekką nutką niedosytu ;). Czy to mi się udało ?, nie wiem. Dlatego ocenę pozostawiam Wam. Ale zanim zobaczycie zdjęcia, chciałbym zaprezentować swoją pierwszą "pokazówkę". Taki mały slideshow z podróży:

https://vimeo.com/44565943

Po obejrzeniu filmiku zapraszam do galerii internetowej:

http://ciosna.dphoto.com/#/album/d3837x/photo/8722424

Wypad w polskie Karpaty uważam za zakończony. Teraz będę jeździł, co najwyżej po miejskich bulwarach i pozwalał kiełkować w głowie kolejnym pomysłom ;)

czwartek, 31 maja 2012

(Pa)górki południowej Polski - epizod przedostatni

Pojawiało się zdjęcie, bo piszę już z domu :). Wczoraj szczęśliwie dobiliśmy do Rzeszowa i zakończyliśmy eskapadę. Ostatni dwa dni jazdy były dosyć intensywne, bo nasze dzienne dystanse przekraczały 90 km. Nie mieliśmy czasowego parcia, ale dopiero teraz dostaliśmy "jadu" do kręcenia korbą. Wcześniej, gdy siadaliśmy na rowery to z rana odzywały się ręce i nogi. Mój staw skokowy przetrwał tą podróż i szczerze mówiąc ma się lepiej niż przed wyjazdem.
Przed rozpoczęciem tej wyprawy chciałem poznać nowy fragment Polski, przetestować kilka rzeczy i trochę się sponiewierać. Udało się to zrobić. Przetarliśmy dla siebie kilka szlaków i w pewne miejsca będę chciał kiedyś wrócić. Nie powiem, było ciężko, momentami nawet bardzo. Z takich odczuć najtrudniejszą chwilą jest moment kiedy zmęczony po całym dniu szukasz miejscówki, potem rozbijasz namiot i znowu wypakowujesz śpiwór, karimatę, etc. Dopiero dalszą rzeczą w kolejności jest zasunięcie zamka w śpiworze i odpłynięcie w sen. Jeśli chodzi o sprzęt, zwłaszcza ten starszy to mieliśmy kumulację problemów. Pierwszego dnia pod Żywcem, na drodze wojewódzkiej przyczepa Grzegorza pokazała swój humor i przy prędkości 55 km/h wypięła się. Skutek był taki, że wystrzeliła jak z procy i wylądowała w rowie. Poza kilkoma odrapaniami większych uszkodzeń nie odnotowaliśmy. Drugiego dnia Grzegorz zajechał swój napęd i przez następne trzy dni musiał prowadzić rower na podjazdach. To doświadczenie bardziej męczyło psychicznie, niż fizycznie. Dobrze, że w Zakopanem można kupić nie tylko chińskie pamiątki, ale i części rowerowe. Mój czerwony rower też święty nie był. W Pieninach, bębenek w tylnym kole zaczął wydawać metaliczne dźwięki. Miałem to już rozdzierać, ale pomogło wlanie oliwy. Najprawdopodobniej ten element kończy swój żywot.

Wiele się działo podczas tego wyjazdu i zapamiętam na pewno te krótkie rozmowy z miejscowymi. To niesamowite jak obcy ludzie chcą Ci przychylić nieba, albo dzielą się swoją historią, która naznaczyła ich na całe życie. Mam nadzieję, że tej otwartości, nam Polakom nigdy nie braknie.
Poza Eugeniuszem i Oliwią, maskotami które towarzyszyły nam od Zakopanego, przywieźliśmy także nietrwałą pamiątkę w postaci opalenizny. Ja opaliłem się na kolarza, a Grzegorz na Bułgara.

W ciągu 13-tu dni jadąc na rowerach, a czasami je pchając, pokonaliśmy 677 km. Z buta po Tatrach zrobiliśmy 31 km i pod tym względem możemy czuć niedosyt. Wysoko w górach wciąż zalega śnieg, ludzie wspominali że tydzień temu jeszcze jeździli na nartach, dlatego wyższe partie musieliśmy odpuścić.
Pieniędzmi przez ten czas nie szastaliśmy, nie chodziliśmy do barów, nie korzystaliśmy z zaproszeń klubu go-go, także finansowo wyszło nieźle. Wszystkie "potrawy" przyrządzaliśmy sami na benzynie ekstrakcyjnej (czytaj: kuchence) i nie przymieraliśmy głodem. Zważyłem się po powrocie i wychodzi, że schudłem 0,7 kg - czyli obiad.

Z rzeczy, które w ogóle mi się nie przydały, a które wiozłem całą drogę to: bluza polarowa, czapka zimowa (kominiarka wystarczyła), zimowe rękawiczki, odtwarzacz MP3 i szczypta pieprzu.
Przyznaję, że pogoda świetnie dopisała. W pierwszych dniach było po +28°C, potem upały zelżały i temperatura momentami wynosiła do +15°C. Poza jedną rześką nocą w Pieninach, temperatura nad ranem zatrzymywała się przy +8°C. Padało z przerwami tylko w jeden dzień i w ostatnią noc w Beskidzie Niskim, także nie przemokliśmy ani razu. No może poza Doliną Pięciu Stawów bo tam to nas przewiało i przemoczyło.

Na koniec posta, dziękuję Wszystkim Ludziom za wsparcie duchowe, fizyczne i informacyjne. Bez waszej  pomocy byłoby nam trudniej.

Poniżej zamieszczam zrzut z loggeraGPS jak przebiegała rowerowa trasa. Etap pieszy z Tatr, jak i błądzenie pominąłem.  



P.S. Zdjęć z wyjazdu jest trochę i są w surowym formacie. Minie jeszcze trochę czasu zanim je przebiorę i przerobię do zjadliwej formy, dlatego poniżej zamieszczam zalążek fotografii. Link do pełnej fotorelacji pojawi się w następnym poście. Póki co we wszystkich postach wysyłanych z komórki (bez zdjęć) poprawiłem literówki.


































wtorek, 29 maja 2012

(Pa)górki południowej Polski - Dzień 12

Rankami nie śpimy tak długo jak tego chcielibyśmy. Pomimo zmęczenia, organizm sam budzi się po 7,00 i ma dość snu. Wtedy nie pozostaje nam nic innego jak pozbierać graty, pooglądać tyłki czy nie ma tam jakiego kleszcza i jechać dalej. Miejscówki pod namiot szukamy najczęściej po 19,00. Rozbijanie namiotu przy świetle dziennym jest wygodniejsze i nie trzeba świecić latarkami. Wczoraj jechaliśmy wzdłuż rzeki Poprad i tak naprawdę to był całodzienny taniec z deszczem. Jak padało to siedzieliśmy na przystanku, jak nie padało to kręciliśmy po asfalcie. Ciemne chmury i burze przewalały się po niebie od samego południa. Odwiedziliśmy Krynicę Zdrój i to miasto poza dużym supermarketem nie zrobiło na nas wrażenia. Minęliśmy je szybko i przed Grybowem na horyzoncie znowu pojawiły się ciemne chmury. Wiedzieliśmy, że nie uciekniemy przed deszczem i w ostatnim momencie, w lesie rozbiliśmy namiot. Udało się uchronić nas i nasz ekwipunek przed wodą. Wczoraj i dziś przewaliliśmy sporo terenu. W niedzielę byliśmy w Pieninach, a dziś jesteśmy już w Beskidzie Niskim. Ogólnie punkt startu - Żywiec jest już odległym wspomnieniem. Na liczniku w chwili obecnej mamy prawie 600 km. Dziś dotarliśmy do absolutnego krańca Polski- Koniecznej. Krajobraz byłych PGR-ów, porozpierniczanych gospodarstw i braku widocznych perspektyw na lepsze jutro jest przytłaczający. Ten fragment Beskidu Niskiego to zapomniany kawałek Polski, choć trzeba powiedzieć, że zdarzają się i tu wypasione traktory i gospodarstwa. Praktycznie od początku tego wyjazdu wchłaniamy mnóstwo jedzenia. Jemy wszystko jak leci z wyjątkiem flaczków, bo tych nie znosimy. Coli wypiliśmy już dużo i nie mamy jej jeszcze dość. Gorzej jest z czekoladowymi batonikami. Dziś wziąłem w sklepie dwa Snickersy do koszyka i odłożyłem je z powrotem na półkę. Autentycznie mi się przejadły i nie mogę na nie już patrzeć. Jako zamiennik wziąłem batony Lion. Na batoniku jest energia na jeden podjazd - on tylko "furknie". Zupełnie inaczej wygląda sprawa z gotowanym żarciem- z tego jest moc. Kuchenka na paliwo jest świetną sprawą. Pozwala nie tylko spróbować wszystkich dań z Pudliszek, ale i podgrzać wodę do umycia się w zimny wieczór. Ogólnie dalej na drodze budzimy zainteresowanie. Jedni nam się kłaniają, inni kwitują: "Że wam się tak chce". Dziś pan w Klimkówce stwierdził, że z takimi tobołami wybieramy się pewnie na wojnę trzydziestoletnią. Po tych kilkunastu dniach podróży rozbijanie namiotu jak i przemieszczanie się idzie nam sprawnie. Człowiek nabiera pewnych nawyków i pakuje się bardziej praktycznie. Samopoczucie i zdrowie narazie nam dopisują. Z kostką jest dobrze, chyba na tych Żywieckich i Sądeckich podjazdach dostała w kość bo przestała się odzywać. Gwoli wyjaśnienia chyba nie obumarła tylko się pewnie rozćwiczyła :). Do usłyszenia, mam nadzieję, że w świecie pod naszą nieobecność bardzo nie nagrandzili. Pozdrower

poniedziałek, 28 maja 2012

(Pa)górki południowej Polski - Dzień 10

Miało nie być dziś wiadomości, ale jutro śpimy długo, więc dlaczego nie. Pisanie z komórki ogólnie jest uciążliwe i czasochłonne, ale to jedyna możliwość zdalnego zamieszczania postów. Pamiętacie jak wczoraj pisałem o bajecznej miejscówce z widokiem na Tatry. Nie było tak bajecznie, bo w nocy temperatura spadła do +1°C, a rano wszystko zalane było "mlekiem" (mgła). Tak więc poranna sesja zdjęciowa odpadła. Ze Sromowców polecieliśmy zubierani do Czerwonego Klasztoru. Stamtąd wzdłuż Dunajca dojechaliśmy do Szczawnicy. Tradycją stało się już, że nasze obładowane rowery przyciągają uwagę, w szczególności Grześka przyczepka. W Szczawnicy nabyliśmy colę i zaczęliśmy podjeżdżać na Przehybe (1175 m n.p.m). To jak do tej pory nasz najtrudniejszy podjazd, choć i tak za namową miejscowych wybraliśmy najłatwiejszy wariant trasy. Spotkany rowerzysta powiedział, że ciężko wejść od Szczawnicy na tą górę z buta, a co dopiero wjechać na rowerze. Coś w tym prawdy może i jest, bo w końcówce podjazdu miałem dość i Grzegorz pomagał mi pchać rower. Autentycznie opadłem z sił, choć godzinę wcześniej zjedliśmy prawie 1 kg grochówki na dwóch. Jak człowiek nie ma "paliwa", to wtedy czuje jak jego organizm spala samego siebie. Po wdarciu się na Przehybe podjęliśmy trud jazdy na Radziejową (1261 m n.p.m) i udało się tam dotrzeć tuż przed zachodem słońca. Na tej górze jest drewniana wieża widokowa, z której rozpościera się widok na Tatry, Pieniny, Beskid Sądecki, Niski i Wyspowy. Namiot dziś rozbiliśmy po ciemku, gdzieś pomiędzy Rytrem, a Piwniczną Zdrój. O ile podjazdy kosztują nas mnóstwo czasu, tak na zjazdach nie próżnujemy. Dziś gdy zjeżdżaliśmy z gór po wąskich ścieżkach, zaliczaliśmy wywrotki. Czasami jest taka stromizna, że nie sposób utrzymać roweru czy przyczepki. Mam wrażenie, że na tych pagórkach sakwy i sprzęt lecą w zastraszającym tempie. No, ale nikt nie mówił, że będzie lekko. Dobranoc, życzcie nam ciepła.

sobota, 26 maja 2012

(Pa)górki południowej Polski - Dzień 9

Wyspani, umyci i podładowani pomknęliśmy rano w Pieniny. Dziś śpimy nad Sromowcami Wyżnymi na granicy parku narodowego. Miejscówkę mamy z bajecznym widokiem na Tatry. Tak w ogóle to nie brakuje po drodze miejsc gdzie można podziwiać potęgę gór. Wczoraj w ramach relaksu pojechaliśmy na zakopiańskie Krzeptówki, a potem zapuściliśmy się na rowerowy szlak po Tatrach. Mapy i słupki informują, że na Hale Gąsienicową (1500 m n.p.m) można wjechać rowerem. No to pojechaliśmy i dojechaliśmy jedynie do "Psiej Trawki". Kamienista nawierzchnia tego szlaku, niestety nie nadaje się ani do podjazdu, ani do zjazdu. Ktoś kto wyznaczył tą ścieżkę rowerową chyba nie miał pojęcia o jeździe na rowerze. 4 zł za wstęp do parku oczywiście musieliśmy zapłacić. Plus tej wycieczki jest jedynie taki, że umyliśmy sobie rowery i zdaliśmy sobie sprawę, że po Tatrach nie jeździ się rowerem. Wczoraj po pagórkach zrobiliśmy na nieobładowanych rowerach 30 km. Czuliśmy się jakbyśmy pojechali po bułki do sklepu - nasze organizmy przyzwyczaiły się już do zwiększonego wysiłku. Dziś opuściliśmy nasz pokój w Zakopcu i zaczęliśmy dzień od 16-kilometrowego podjazdu. Później od samiusieńkiej Bukowiny do Jeziora Czorsztyńskiego było praktycznie z górki, więc kilometry szybko nam uciekały. Po drodze odwiedziliśmy XV-wieczny kościół w Dębnie Podhalańskim i zajechaliśmy pod zamek w Niedzicy. Pogoda nam sprzyja. Do południa było +9 stopni, a popołudniu temperatura osiągnęła +15 stopni. Z zawianą szyją jest lepiej, mięśnie puściły, kostka również nie wykazuje najmniejszego buntu :). Od Zakopanego dwie maskotki towarzyszą nam w podróży. Grzegorza przyczepkę dociąża Eugeniusz, a moją kierownicę Oliwia. Dziś kładziemy się wcześniej i jutro wcześniej wstajemy bo o 7.00 mamy Mszę Św. w tutejszym kościele. Dobrze, że śpimy w namiocie bo w poprzednią noc poleciałem z łóżka- tutaj mogę się co najwyżej sturlać. W kwestii zagrożeń, poza kleszczami musimy uważać na żmije. Podobno tutaj występują. Spokojnej nocy kochani. Pozdrawiamy

czwartek, 24 maja 2012

(Pa)górki południowej Polski - Dzień 7

Znajomi śmieją się, że jestem stary i zwapniały, i coś w tym musi być. Z kostką od dwóch dni mam całkowity spokój, ale tym razem zawiało mi przepoconą szyję i jestem trochę zesztywniały. Strachu nie ma bo zabrałem tabletki na tą dolegliwość, która towarzyszy mi co jakiś czas. Po kilkunastu godzinach powinno mi przejść. Pierwsza noc na normalnym łóżku była dziwna, powiedziałbym że lepiej śpi mi się w namiocie, ale komfort łazienki i możliwość podładowania elektroniki jest mimo wszystko nie do przecenienia. Szóstego dnia podróży (wczoraj) tak na rozgrzewkę udaliśmy się do Doliny Kościeliskiej. Poza zwykłymi turystami były tłumy szkolnych wycieczek. Grupa za grupą przemieszczała się po dolinie, zakłócając szum płynących strumyków. Jako, że w tej dolinie nie brakuje jaskiń, postanowiliśmy odwiedzić trzy z nich. Bez wątpienia najwięcej emocji budzi Jaskinia Mylna. Całkowita ciemność, brak ludzi, zero komerchy, wąskie przejścia, chłód, łańcuchy- to jest to. Jeżeli nie macie klaustrofobii i jesteście sprawni to polecam ten zdrowy zastrzyk adrenaliny. Przed inną jaskinią (Smoczą Jamą) prawie straciłbym aparat. Weszliśmy po drabinie nad urwisko, położyłem aparat na ziemi i w pewnym momencie zaczął się turlać. Fuksem zawiesił się na pniu drzewa. Gdyby nie on- roztrzaskałby się o kamienie. Wczoraj wieczorem na naprawionych rowerach pojechaliśmy na Gubałówkę. Oczywiście mogliśmy wyjechać tam kolejką, ale nie byłoby tej zabawy. Przy resztce słońca nacieszyliśmy się widokiem Tatr i po bajorze dostaliśmy się na szczyt. W ciemności zaczęliśmy zjeżdżać do Zakopanego, po stoku narciarskim. Nie trudno się domyślić, że na mokrej trawie były wywrotki czy uślizgiwanie się roweru. Bez sakw nasze maszyny niesamowicie wyrywają do przodu- różnica jest ogromna. Dzisiaj miały być Tatry Wysokie z buta, więc wstaliśmy tak jak do roboty o 5,30 i pojechaliśmy busem do Łysej Polany. Stamtąd zaczęliśmy uderzać do Doliny Pięciu Stawów. Warunki jak dla mnie były przyciężkawe. O ile do poziomu lasu leżało trochę śniegu, przebijało się słońce i było znośnie, tak powyżej leżały już zwały mokrego śniegu, woda pakowała po szlaku i pogoda nie rozpieszczała. Kotłowały się nisko chmury, do tego wiatr i przelotne zimne deszcze - tak wyglądało nasze podejście koło Siklawy. Najgorsze były jednak nawisy zalegającego śniegu, w które trzeba było się wbijać. Na wszystkich stawach zalega jeszcze lód i mogę powiedzieć, że dziś więcej tam zimy niż wiosny. Dotarliśmy do schroniska przy "Piątce" (1672 m n.p.m) i to było absolutne maksimum co mogliśmy osiągnąć. Mieliśmy ochotę wejść wyżej, choćby w kierunku Orlej Perci, ale w tych warunkach byłoby to głupotą. Zawróciliśmy i zaczęliśmy schodzić. Byłem pewny, że nie uświadczymy tu szkolnej wycieczki, i co ?. Pomyliłem się !. Pani przewodnik na czele grupy, zapytała nas o warunki panujące przy pięciu stawach. Odpowiedzieliśmy jak jest i minęliśmy ich. Jak zobaczyliśmy tych uczniów to parsknęliśmy śmiechem, choć należałoby się przerazić. Chłopcy byli ubrani w krótkie spodenki i t-shirty, a dziewczęta miały na nogach baletki- pozostawię to bez komentarza, ale skomentuję ceny zakopiańskich busów. Ja wiem, że chłopy chcą zarobić, ale 10 zł za transport do Łysej Polany z Zakopanego to jest zdrowe przegięcie. Te ceny zaczynają sięgać absurdu, nawet przy obecnych cenach paliw. Alternatywą pozostaje tylko własny samochód i... płatny parking. W piątek śpimy do południa, odpoczywamy, suszymy graty, a ja leczę kark którego stan z każdą godziną poprawia się. Do Polski podobno idzie polarne powietrze, byleby wyeliminowało przelotne opady, które towarzyszą nam od dwóch dni. A żem się dzisiaj spisał ;) - Pozdrowienia.

wtorek, 22 maja 2012

(Pa)górki południowej Polski - Dzień 5

Po 5 dniach kąpieli w rzekach naprawdę miło wykąpać się w gorącej wodzie. Dziś popołudniu dobiliśmy do lokum w Zakopcu i przez najbliższe dni towarzyszyć nam będzie normalny dach, telewizor, lodówka, miękkie łóżeczko i Krupówki oddalone o 2 minuty drogi. Zostajemy tu do soboty i jutro ruszamy w Tatry z buta. Ostatnie dni to była mordęga. Jeździliśmy z hali na hale, choć należałoby powiedzieć podpychaliśmy z jednego pagórka na drugi. Wszystko to dlatego, że przemieszczamy się po szlakach pieszych, a czasami po najgorszych drogach zaznaczonych na mapie. Na tych duktach poza drwalami piechurów nie ma, a jak mijamy się z miejscowymi to niektórzy łapią się za głowę, że my z takimi tobołami. Grzegorza napęd w rowerze umarł, to już wiecie. Moja średnia koronka zamontowana w jego rowerze pomogła mu tylko na zjazdach i na leciuteńkich podjazdach. Pod górę Grzegorz musiał pchać. To nie była komfortowa sytuacja, zważywszy że trwała ona od niedzieli, a dziś rano"wjechaliśmy" na 1020 m n.p.m. Ostatnią noc spędziliśmy w lesie nieopodal Babiogórskiego Parku Narodowego. Wczoraj rozmawiałem z domem na temat kleszczy, a dziś rano znalazłem france na moim ciele w intymnym miejscu. Bez problemu pozbyłem się go i powiem wam, że te gady są coraz mniejsze. Ciekawe ile jeszcze ich złapię. Pomimo problemów ze sprzętem, wiatru w twarz, pokonaliśmy dziś rekordowe 65 km i jesteśmy na Podhalu. Przed 18,00 w końcu trafiliśmy do sklepów rowerowych i Grzegorz ma nowiuteńki napęd w rowerze. Przed wyjazdem zastanawiałem się po co zabieram pilnik i tyle kluczy, a ostatnimi dniami bez tego byłby ból. Rower Grzegorza chodzi już pięknie, moja kostka też ma się nie najgorzej. Czasami jeszcze się odezwie, ale jak nie napieram jak porąbany to jest dobrze. Jutro będzie pranie, nie w rzece, a w ciepłej wodzie, no i dopieścimy resztę sprzętu. Przepraszam za ewentualne błędy (piszę z komórki) i życzymy spokojnej nocy :)

poniedziałek, 21 maja 2012

(Pa)górki południowej Polski - Dzień 3

Ktoś kiedyś powiedział, że rozmowy pomiędzy tymi co są w podróży, a tymi którzy zostają w domu to takie wzajemne okłamywanie się. Coś w tym jest bo kiedy jest "wyśmienicie", to piszesz że jest "wyśmienicie", a kiedy jest "źle" to też piszesz że jest "wyśmienicie"- i tak cały czas. A wszystko po to by nie martwić drugiej strony. Tym razem zamierzam pisać tak jak jest- bez ściemy. Niedziela dla mnie i dla Grzegorza zaczęła się źle. Mi nawalała kostka, a kompanowi dosłownie rozsypała się korba w rowerze. Zęby na podjazdach poszły w mak, a próba reanimacji tej kluczowej części skończyła się fiaskiem. Nie patrząc na nic, odkręciliśmy jedną koronkę z mojego roweru i zamontowaliśmy ją w welosipedzie Grześka. Co prawda na podjazdach dalej łańcuch przeskakuje, ale przy lekkim zjeździe spokojnie trzymamy średnią 28 km/h. Bez wątpienia musimy dorwać jakiś rowerowy sklep i wymienić cały napęd w jego rowerze. Mam wrażenie, że w tych terenach nie ma wartości pośrednich, tylko jest albo z górki, albo pod górę- czasami już do przesady. Cieszę się, że z upływem dzisiejszego dnia noga przestała mnie boleć. W Raczej za Żywcem kulinarnie zaszaleliśmy. Była pierś z kurczak, makaron i sos słodko-kwaśny. Przyrządzenie tego obiadu zajęło nam 1,5 h, ale dzięki temu posiłkowi dosłownie wdarliśmy rowery na wysokość 901 m n.p.m. Tu też mamy nocleg. Przyznam się, że w życiu nie dostałem tak w kość jak na podjeździe, na Hale Boracza. Szlak był tak stromy i kamienisty, że we dwóch musieliśmy pchać jeden rower. Przed zmrokiem udało nam się dotrzeć na szczyt, a przyroda nagrodziła nas rozgwieżdżonym niebem i ciszą. To jest tak, że w jednej chwili masz dość tego roweru, a w drugiej chłoniesz każdy zakamarek krajobrazu wszystkimi zmysłami. Jestem głęboko zafascynowany Beskidem Śląskim i Żywieckim. Pogoda nam sprzyja, dziś mocno opaliłem się na kolarza. Dobranoc, jutro dalej kręcimy :), może dotrzemy do Zawoi.

piątek, 18 maja 2012

(Pa)górki południowej Polski - Dzień 1

Wczoraj, gdy dopakowywałem sakwy w domu miałem moment zwątpienia. Okazało się, że ważą one 29 kg, a gdzie do tego rower. Boje się, że kostka nie uciągnie takiego ciężaru. Dziś rano obudziłem się i praktycznie bez emocji pojechałem na dworzec. Zazwyczaj w momencie wyjazdu po głowie krążą mi myśli "nie jedz" albo "a siądź sobie w domu". Tym razem niczego takiego nie było :) i w tym momencie chciałbym podziękować koledze Adrianowi za pomoc w załadunku na peronie. Podróż pociągiem przeszła pomyślnie, no może poza wysiadką w Żywcu bo pociąg był nieźle zapakowany i nie zdążyliśmy jeszcze wyjść, a ludzie już wchodzili do środka. Z Żywca, który nie wywarł na Nas specjalnego wrażenia pojechaliśmy od razu na górę Żar i już tu zostaliśmy. Śpimy w lasku nieopodal zbiornika pod samym szczytem. Na zewnątrz mamy gwiaździste niebo i temperaturę +8°C stopni. Dziś zasnę bez najmniejszych problemów.

środa, 16 maja 2012

(Pa)górki południowej Polski - prolog

Przyroda jakiś czas temu przebudziła się do życia. Widać to na mieście po ilości spacerowiczów, rolkarzy czy ilości pokrzyw w zagajnikach. Za niecały miesiąc szał Euro 2012 osiągnie apogeum, więc to najwyższy czas do podjęcia urlopu. W tym roku miał być Krym, znowu Ukraina, ale będzie co innego... Polska.
Nigdy nie byłem nad naszym morze, ani na Mazurach i w tym roku też tam nie będę. Pakuję się właśnie na (pa)górki naszego kraju. Plan jest prosty i w zasadzie dopięty. W piątek (18.05.2012) wsiadamy w pociąg i z rowerami lądujemy w Żywcu (tym Żywcu co to ma piwo i leży u bram Beskidu Żywieckiego). Stamtąd na naszych "maszinach" będziemy podążać na wschód, w kierunku Bieszczad. "Będziemy" bo nie jadę sam, a z kolegą Grzegorzem, którego znam nie od dziś. Czasami wspólnie w niedzielę wyskakujemy na podrzeszowskie górki. I tym razem też stawiamy na wzniesienia, tylko wyższe. W ciągu najbliższych 2-óch tygodni zamierzamy pojeździć po lokalnych trasach Beskidu Żywieckiego, Beskidu Śląskiego, Podhala, Pienin, Beskidu Sądeckiego i Beskidu Niskiego. Przy dobrych wiatrach dotrzemy w Bieszczady. Całość jak dla mnie brzmi ambitnie, powiedziałbym nawet zbyt ambitnie, ale zobaczymy ile % z tego ugryziemy. W najgorszym wypadku wylądujemy w jakimś barze, bo urlopu cofnąć się nie da ;). Dystansowo trasa liczy około 600 km i ma miejsca, w których nie bardzo wiem jak przejedziemy dalej, ale jakoś to będzie. W kwestii noclegów śpimy oczywiście w namiocie po krzakach. Jak dotrzemy na Podhale w dobrym czasie to zafundujemy sobie kwaterę i przez 3-4 dni połazimy po Tatrach.
Kondycyjnie nie jestem specjalnie przygotowany, bo dalej "kuleję" z kostką. To jest moje najsłabsze ogniwo, które nie wiem jak sobie poradzi :(. Ortopeda powiedział, że staw jest stabilny i potrzeba czasu na regenerację. Zupełnie inaczej wygląda kwestia sprzętu. Pod tym względem jestem dobrze przygotowany, chyba lepiej niż kiedykolwiek. Podczas tego wyjazdu do przetestowania mam m.in. kuchenkę i nową karimatę. Wpisów z drogi miało nie być, ale udało mi się w końcu połączyć komórkę z blogiem i jak nic się nie wykrzaczy to następny post będzie zamieszczony z trasy. Proces ten polega na tym, że za pośrednictwem MMS'a będę wysyłał wpisy na specjalną skrzynkę, po przetworzeniu wylądują one na blogu :). Od ludzi przez ten czas nie zamierzam uciekać, ale od komputera, internetu, email'a i tego co dzieje się w świecie owszem. Telefon z racji braku gniazdek elektrycznych na drodze, sporadycznie będę miał włączony ;).

P.S. Pogoda narazie nie rozpieszcza, ale liczę że się poprawi. W razie zimna mamy w pogotowiu folie NRC i płynne "docieplacze". Życzcie nam pomyślności i zdrowia. Pozdrawiam :).


środa, 25 kwietnia 2012

Rezerwat Wilcze, czyli ucieczka za miasto

 
Ostatnimi czasy nawarstwiło mi się trochę spraw, w dodatku skręciłem prawą kostkę i ta kontuzja wlecze się za mną już 6-ty tydzień. Mój poziom frustracji osiągnął magiczną barierę i czułem, że muszę na moment zmienić otoczenia, nabrać świeżości spojrzenia i trochę się sponiewierać. W niedzielne przedpołudnie wziąłem mapę Podkarpacia do ręki i dostrzegłem coś takiego jak Rezerwat Wilcze w okolicach Gwoźnicy. Nie bacząc na nic, wrzuciłem coś na ząb do sakwy, wyłączyłem telefon i w pojedynkę ruszyłem w te mało znane mi tereny. Ambitnie założyłem sobie, że ani razu nie użyję GPSu w celu lokalizacji.


Warunki sprzyjały, było piękne słońce, obłoczki na niebie i 18°C. Jako, że za punkt startu obrałem Żwirownie, to przy tej pogodzie nie mogłem nie wejść do wody. Po krótkiej kąpieli w "ciepłej" wodzie, pobudzony napierałem w stronę Tyczyna zostawiając cały ten miejski zgiełk. Po drodze przypadkiem spotkałem kolegę i przeszła mi przez głowę myśl, że trochę za późno wybrałem się na taką wycieczkę bo jest już po 13,00.



Dotarłem do Hermanowej, a jej okolice zawsze mi się podobały z racji pagórkowatości. Nie rozumiem tylko dlaczego ludzie dodają nowe elementy do krajobrazu, czyli plastikowe wory ze śmieciami. Jednym słowem chamówa.

Na 12 kilometrze odbiłem w las i byłem w swoim klimacie, szutru i drzew.


Kałuż i mokradeł nie spodziewałem się ujrzeć, ale te miejscami  występowały.


Zabawa tak naprawdę dopiero się rozkręcała. Chcąc ominąć Błażową, jechałem polno-leśnymi duktami. W pewnym momencie trafiłem na drogę "przeoraną" przez traktory leśne.


Zjechałem do doliny i tereny nagle zrobiły się jakieś takie bardziej swojskie.



Nadal uparcie broniłem się przed wjazdem do Błażowej, więc jechałem po najbardziej zapuszczonych drogach jakie pokazywała moja papierowa mapa. W pewnym momencie te ledwo dostrzegalne kreski wywiodły mnie w pole - ścieżka po której jechałem po prostu urwała się. Chcąc, nie chcąc pchałem rower przez trawy i zagajniki, żeby nie podeptać posianej pszenicy. Wkrótce w oddali dostrzegłem jakąś kamienistą drogę, ale nie bardzo wiedziałem gdzie jestem. Powiedziałem, że GPS'u dzisiaj nie użyję, ale była już 16.00 i nie miałem wyjścia.
Niestety, po odpaleniu urządzenia niczego się nie dowiedziałem, okazało się że tej, ani żadnej innej drogi w pobliżu po prostu nie ma. Wychodzi, że stoję pośrodku niczego.


Posilony jogurtem i bułkami jechałem na azymut i ni z tego, ni owego zjechałem do Białki. Dalej gładziusieńkim asfaltem wleciałem do Kąkolówki. Koło cmentarza skręciłem w Kąkolówkę Nowiny i rozpoczął się mozolny podjazd. Warunki wyraźnie pogorszyły się: temperatura spadła, chmury zastąpiły niebo i zrobiło się nieco szaro. Asfaltu nagle też brakło i został tylko ubity kamień. Nie spodziewałem się ,że będą tu jakieś domy, ale tych nie brakowało. Były one co najmniej różne. Jedne zadbane, inne porzucone i nadgryzione przez ząb czasu.


Papierowa mapa pokazywała odnogę do Rezerwatu Wilcze, ale odnalezienie jej nie było łatwe. Tym razem GPS stanął na wysokości zadania i pomógł mi natrafić na tą dobrze zamaskowaną drogę.


Rezerwat Wilcze to dość zapuszczony teren: powalone drzewa, swobodnie meandrujące strumyki i żywego ducha dookoła. Idealny teren dla tych, którzy lubią się zapuścić. Od początku kierowałem się żółtym szlakiem na punkt widokowy. Przy starcie oznaczenia ścieżki są trochę zamieszane, ale kawałek wyżej nie ma z nimi problemu. Moje pierwsze skojarzenie jest takie, że ten teren jest w ogóle niewydeptany.



Nachylenie terenu jak i stan podłoża sprawiły, że częściej prowadziłem rower niż jechałem. Wielokrotnie z przerzutki wyciągałem patyki. Pokonanie 3,5-kilometrowego odcinka na szczyt zajęło mi godzinę. Dotarłem do niego zziajany, upocony i z resztką wody. Punkt widokowy liczy 506 m.n.p.m i rozpościera się z niego widok na południe. Oprócz nadajnika znajduje się tutaj stalowy krzyż.


 
W oddali na południu widziałem padający deszcz. Było już po 18.00, a to oznaczało że jeśli chce się wydostać lasem z Pasma Wilczego, to muszę natychmiast ruszać. Po zmroku nie będę w stanie dostrzec oznaczeń na drzewach. Nie będę w stanie niczego dostrzec.


Napierałem żółtym szlakiem po krawędzi rezerwatu. Droga momentami przypominała moczary, ale szło to jakoś ominąć bez utopienia butów. Z każdą chwilą na niebie przybywało ciemnych chmur i robiło się coraz ciemniej. Po 40 minutach jazdy wciąż byłem w obrębie lasu, ale pojawił się asfalt i domy. Zaczął padać delikatny deszcz i odbiłem na północ od żółtego szlaku. W Zimnym Dziale ostatecznie pożegnałem się z lasem i mogłem zmniejszyć tempo bo wiedziałem, że już się nie zgubie.


Nastał zmrok i ku mojemu zaskoczeniu w Lubeni znalazłem otwartego spożywczaka. W środku podkręcony telewizor  krzyczał, że Resovia ma mistrza polski w siatkówce. Na rynku pewnie trwa wielka feta, a ja popijam wodę pod sklepem i zastawiam się, którzy kibice byli tu pierwsi.


Miałem wracać nizinami do Rzeszowa, ale zachciało mi się jeszcze Przylasku. W przyciemnawej Lubeni odbiłem w prawo i wśród jazgotu psów wspinałem się znowu pod górę. Temperatura spadła jeszcze bardziej i osiągnęła pułap 10°C. Po 2 kilometrach jazdy moim oczom ukazał się rozświetlony Rzeszów.


Przywiesiłem się trochę, a po chwili ubrałem kominiarkę i w egipskich ciemnościach zacząłem kierować się na Budziwój. Ciemne zjazdy od zawsze mnie męczą. Nie ma tego fun'u co w dzień. Człowiek ma niby ochotę puścić hamulce, ale nigdy nie wiadomo czy nie trafi na jakąś wyrwę w asfalcie. Na hamulcu dotarłem na dół i zbliżałem się do miejsca, w którym rozpocząłem tą przejażdżkę (Żwirownia). Wyraźnie zacząłem odczuwać zmęczenie, a skręcona kostka na przekór temu wciąż trzymała się bardzo dobrze, co mnie cieszy. Dowlokłem się do zapory i po 22.00 zakończyłem wycieczkę w nowym przejściu.



* * *
Podsumowanie
To była przyjemna odskocznia od codzienności. Czułem "sponiewieranie", więc cel został osiągnięty. Najtrudniejszy odcinek na całej trasie to zdecydowanie Rezerwat Wilcze z racji częstego pchania roweru. W tym miejscu bikerzy na fullach, albo enduro znaleźliby mnóstwo przyjemności, rzecz jasna zjeżdżając w dół. Teren jest spory, poprzecinany różnymi ścieżkami i zdecydowanie do odkrycia. Nie do końca wierzyłem, że uda mi się przejechać Pasmo Wilczego, bo jak zwykle ślimaczyłem się. Średnia z jazdy wyszła 13,7 km/h. Tradycyjnie już nie obeszło się bez strat. Kleszcza nie złapałem bo za wczesna pora, ale w rezerwacie zgubiłem śrubkę mocującą od statywu. W trakcie zjazdu z kierownicy wypięła mi się też torba i z całym dobytkiem zaczęła się turlać po ziemi. Torba jedynie się pobrudziła,  aparat i inne elementy w środku  na szczęście nie ucierpiały. Ogółem łącznie z błądzeniem i dojazdami przejechałem 77 km. Poniżej podaje zapis z loggera, fragmenty dojazdowe i szukanie dróg powycinałem.