O blogu

Witam na blogu rowerowo-podróżniczym. Powstał on z myślą, aby wreszcie w jednym miejscu umieścić relacje i zdjęcia z wyjazdów, w których uczestniczyłem. W tym miejscu będę zamieszczał informacje ze swoich bieżących wycieczek, tych mniejszych i tych większych. Tytuł blogu, umieszczony powyżej nie bez powodu tak brzmi, bo rower to nie tylko rozrywka na niedzielne popołudnia, ale i świetny środek transportu do poznawania nowych miejsc. Świat postrzegany z rowerowego siodełka jest inny niż ten widziany przez szybę samochodu. Aby przekonać się o tym nie trzeba mieć formy zawodowego kolarza, ani drogiego roweru, wystarczy być otwartym i gotowym na przygody.

środa, 31 sierpnia 2011

Dla odmiany Beskid Sądecki i Pieniny


Sobota 27-08-2011:
Od zawsze jeździ się rowerem po Pogórzu Rzeszowskim albo po Bieszczadach. Tym razem z Adrianem, Alą, Anią i Grześkiem zapakowałem się do Espaca i z rowerami na dachu pomknęliśmy w Beskid Sądecki. Po 3h godzinach jazdy samochodem byliśmy w Piwnicznej Zdroju. Przeorganizowaliśmy się na parkingu, porzuciliśmy auto i o 10.00 wjechaliśmy na rowerach na Słowację. Mieliśmy podążać wzdłuż rzeki Poprad, która po ostatnich deszczach nieco się zmuliła, ale nie udało się tego zrobić. Wszystko przez to, że przespaliśmy zjazd i zamiast Popradu od razu mieliśmy podjazd na Przełęcz Vabec. Natężenie ruchu było niewielkie, a trasa momentami bardzo szeroka. Nie wiem dlaczego, ale ten drogowy trakt zapachniał mi socrealizmem, taką potęgą masywnego budownictwa. Jednym z założeń tego wyjazdu było podejrzenie Tatr. Wkręciliśmy na Przełecz Vabec (766 m n.p.m), naszym oczom ukazał się szeroki horyzont, ale pomimo słonecznej pogody nie zobaczyliśmy gór. Wszystko przez zamglone powietrze :/. Od przełęczy do Starej Lubowly mieliśmy cały czas z górki. Zawrotnych prędkości na wysłużonej nawierzchni nie było. Będąc w tej części Spisza nie sposób nie zobaczyć XIV-wiecznego Zamku Lubowelskiego. Podjechaliśmy pod tą historyczną budowle. Po krótkim odpoczynku pomknęliśmy na wschód. Ruch na drodze 77 był wyraźnie większy niż do tej pory, ale muszę przyznać że słowaccy kierowcy mają inną kulturę jazdy. Ich traktowanie rowerzystów jest przyjaźniejsze niż to z czym mamy do czynienie w Polsce. W Plawnicy odbiliśmy w boczną drogę, w kierunku rzeki Poprad. Na drodze i w krajobrazie dominowały wzniesienia i wybyczone traktory. Za Małym Lipnikiem znaleźliśmy się nad Popradem, woda z racji swojego koloru nie nadawała się do kąpieli więc wskoczyliśmy do strumyka płynącego nieopodal. Po orzeźwieniu jechaliśmy wzdłuż polskiej granicy. Nawierzchnia była wyraźnie zróżnicowana, pagórkowata. Raz ziemia, raz kamienie, a innym razem asfalt. W Piwnicznej Zdroju byliśmy po 17.00.

Trasa słowackiej wycieczki poniżej:

 
Po dotarciu na parking, zapakowaliśmy się do samochodu i 60 km dalej wylądowaliśmy w Pieninach. Dokładnie mówiąc na polu namiotowym w Krościenku nad Dunajcem. Cena skrawka ziemi była niska, to i warunki spartańskie były w standardzie. Nikt nie narzekał, no bo czego chcieć więcej poza prysznicem z butelki, grillem i namiotem.


Niedziela 28-08-2011:
Następnego dnia przyszła kolej na trasę po Pieninach. Rankiem spadł deszcz, widoczności imponującej nie było, ale zwinęliśmy graty, powrzucaliśmy je do samochodu i na rowerach pomknęliśmy do Szczawnicy. Ostatni raz byłem w tym mieście w 2003 roku. Od tamtego czasu wiele się tu zmieniło - pojawiły się brukowane deptaki, mostki, ławeczki etc. Jednym słowem wiedzą co zrobić z unijną kasą i dobrze. W kwestii szczawnickich Krupówek nic się nie zmieniło. Wciąż można tu dostać chińską zabawkę jak i wybornego oscypka. 
Chcieliśmy koniecznie wjechać na jakaś górę więc Doliną pod Jarmutą pakowaliśmy na pasmo Małych Pienin. I znowu muszę ponarzekać, że nie ma oznaczenia rowerowego szlaku. Z pomocą mapy i gps'u wjechaliśmy na właściwą ścieżkę. Początek był trochę błotnisty. Nie ujechaliśmy jednak daleko i w rowerze Ali pękła oś w tylnym kole. To był koniec przygody w pięcioosobowym składzie. Po naradzie rozdzieliliśmy się. Ania pojechała na Słowację, Adrian i Ala skierowali się do Szczawnicy, a ja i Grzegorz kontynuowaliśmy podjazd na Małe Pieniny. Szybko przekonaliśmy się, że mokry początek trasy był banalny. Wyżej szlak składał się z kamieni i wody, która po nich spływała. O jeździe nie było mowy, pchaliśmy rowery pod górę, a pikawa waliła jak głupia. Zlani potem wydarliśmy w końcu sprzęty powyżej lasu. Zrozumiałem nagle dlaczego na dole nie było tabliczki szlaku rowerowego. To po czym toczyliśmy rowery nie miało za wiele wspólnego z jazdą na rowerze. Po zielonych pagórkach mogliśmy wreszcie jechać trawiastym szlakiem. Po lewej rozciągała się Polska, po prawej Słowacja. Piechurów wielu nie było, widoczność nie powalała, ale te małe domki w dole cieszyły oko. Pod Wysokim Wierchem (899 m n.p.m.) spotkaliśmy pierwszych rowerzystów, później kolejną czwórkę. Wyjazd na Durbaszkę (942 m n.p.m.) skąpaną w chmurach nie miał sensu więc skierowaliśmy się pod schronisko o tej samej nazwie. Po krótkiej przerwie zaczęliśmy zjeźdzać w dół. Ziemna nawierzchnia zmieniła się w kamienistą, trochę nami wytłukło, ale zjazd do asfaltu należy uznać za udany. Było zdecydowanie bardziej widokowo niż na początkowym pchaniu rowerów przez las.

Trasa przejażdżki po Małych Pieninach:


* * *
 Podsumowanie
Weekend w Beskidzie jak i w Pieninach stanowił przyjemną odmianę tego co mamy na Podkarpaciu. Zróżnicowanie terenu, mnogość wariantów, sprawiają że bez pokonywania dużych odległości można znaleźć wiele ciekawych tras. W niedziele wszyscy mieli wrażenie, że sobotnia trasa na Słowacji to odległe wspomnienie.
Celu w postaci zobaczenia Tatr nie udało nam się zrealizować, ale nie ma co narzekać. Humory dopisywały, sprzęt wytrzymał (nie licząc zardzewiałej osi Ali, która musiała kiedyś pęknąć). Co do strat to tych oczywiście nie brakowało. Tym razem poszedłem po całości i... zgubiłem buta. Kleszcza o dziwo żadnego nie złapałem, ale w zamian za to wyłamałem paznokcia u największego palucha - krew się lała. Tak czy siak, było miło :).
Zdjęcia z wypadu >>Link
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz