O blogu

Witam na blogu rowerowo-podróżniczym. Powstał on z myślą, aby wreszcie w jednym miejscu umieścić relacje i zdjęcia z wyjazdów, w których uczestniczyłem. W tym miejscu będę zamieszczał informacje ze swoich bieżących wycieczek, tych mniejszych i tych większych. Tytuł blogu, umieszczony powyżej nie bez powodu tak brzmi, bo rower to nie tylko rozrywka na niedzielne popołudnia, ale i świetny środek transportu do poznawania nowych miejsc. Świat postrzegany z rowerowego siodełka jest inny niż ten widziany przez szybę samochodu. Aby przekonać się o tym nie trzeba mieć formy zawodowego kolarza, ani drogiego roweru, wystarczy być otwartym i gotowym na przygody.

środa, 12 września 2012

Lekcja pokory w Gorcach


Gorce od zawsze były dla mnie drugorzędne. Takie górki nie górki w których nie ma nic ciekawego i niczym nie mogą mnie zaskoczyć... Tak myślałem od dawna, więc się doigrałem.

Pani Ala, Adrian, Grześ i ja nastawiliśmy się na weekendowe rowerowanie. Miały być Bieszczady, ewentualnie Beskid Niski, ale wysokość tamtych pagórków nie przekonała nas. Główne założenie wycieczki mówiło o sponiewieraniu się (nie alkoholem) i popatrzeniu na ładne widoki. Rok temu byliśmy na takiej weekendówce w Piwnicznej i w Pieninach, teraz przyszedł czas na Gorce. W sobotę o 6.00 rano mieliśmy wystartować samochodem z rowerami na dachu. Oczywiście nie wyjechaliśmy. Tym razem pies niczego nie porwał, rowery się nie popsuły, tylko najzwyczajniej w świecie nie zadzwonił mój budzik. Z dużym poślizgiem mknęliśmy samochodem do Krościenka nad Dunajcem. Niebo było zaniesione, było mokro, ale prognoza mówiła o rozpogodzeniach. Rowerowy plan był taki, że zostawiamy auto na polu namiotowym w Krościenku i kręcimy na Lubań (1225 m n. p. m.). Tam rozbijamy namioty, a następnego dnia zjeżdżamy w dół.

Zanim dojechaliśmy na miejsce i siedliśmy na objuczone rowery to prawie wybiło południe. Zważyłem sakwy przed tą wycieczką i okazało się, że ważą 19 kg. Wniosek jest taki, że jak jest wrzesień i pogoda nie pewna, to nie ma znaczenia czy jedziesz na jedna noc, czy na tydzień - musisz zabrać podobną ilość rzeczy, jeżeli myślisz o spaniu na dziko.

Na Lubań chcieliśmy się wbić okrężną drogą, więc zaczęliśmy od 11-kilometrowego odcinka drogi wojewódzkiej w kierunku Nowego Sącza. Ta droga zawsze mi się podobała, pomimo że ruch na niej raczej nie zamiera. Obecność Dunajca nadaje tej szosie nieprzeciętnego uroku, choć należy wspomnieć o kretynach, którzy nad rzeką zostawiają swoje wory ze śmieciami - dziadostwo !.
W Tylmanowej odbiliśmy na Ochotnicę Dolną, ruch od razu zmalał i droga zaczęła się piąć coraz wyżej. Ujechaliśmy 25 km od startu i okazało się, że brakuje nam formy. Jacyś tacy kondycyjnie byliśmy "nieprzeżarci" i przydałaby się pretekst do kolejnej przerwy. Nie musieliśmy długo czekać. Orszak ślubny jechał po panne młodą, Grzegorz rzucił hasło: "padnij" i zablokowaliśmy sznur samochodów. Nie odważyli się nas rozjechać ani tym bardziej naszych rowerów. Cukierków nie mieli, ale jak wiadomo na pusto nie jechali, więc blokadę sprzedaliśmy za "flaszkę". Uśmiechnięci, z powerem, pomachaliśmy i pojechaliśmy dalej.  

Zabawa zaczęła się tak naprawdę na Przełęczy Knurowskiej (846 m n.p.m.), gdy pożegnaliśmy się z asfaltem i wbiliśmy się na czerwony szlak. Już na samym początku ziemnej nawierzchni było ... darcie rowerów z buta, a przecież nasz plan tego nie zakładał. Na zmianę jechaliśmy i pchaliśmy welosipiedy bo stromizny nie pozwalały kręcić korbą. Jakby tego było mało, dalej nie mieliśmy "jadu", a flaszka wciąż była zaplombowana. Niebo bardziej się zaniosło, zrobiło się szaro, a drzewa przysłoniły wszelkie widoki. Pomyślałem sobie: "Ale trasę wymyśliłem". Niby biegnie tedy szlak rowerowy, ale kompletnie nie nadaje się na rowery z sakwami. W pewnym momencie stało się jasne, że przed zmrokiem nie dotrzemy na bazę namiotową na Lubaniu- nie ma takiej możliwości. Tempo mamy słabsze niż pokazują to tabliczki dla piechurów.

Po 18.00 zaczęliśmy się rozglądać za miejscówką pod namiot. Byliśmy niedaleko Pańskiego Lasu i znaleźliśmy niemal wzorcowy kawałek ziemi. Polana, drzewa chroniące przed wiatrem i świetny widok na Jezioro Czorsztyńskie. Podzieliśmy role i po chwili już stały dwa namioty, a na kuchence pichciła się grochóweczka ze słoiczka. Zaczynało mżyć, ale na szczęście nie rozpadało się bardziej. Przebrałem ubrania, z których mogłem wykręcać pot i przyznaję się, że czułem trochę smak porażki. Wszystko przez to, że nie zrobiłem odpowiedniego wywiadu przed wyjazdem, że teren okazał się trudny i że zabrakło nam 4 km do Lubania. Po 19.00 nastał zmrok, w dzień maksymalnie było 17ºC i noc też zapowiadała się ciepła, jak na wysokość 1000 m n.p.m.. Nie upłynęło dużo czasu i zaczął nas morzyć sen, więc poszliśmy spać jak małe dzieci. Nie pamiętam kiedy ostatni raz spałem 10 godzin. Budzik co prawda dzwonił na wschód słońca po 5.20, ale słońca nie było więc poszedłem dalej spać. Ranek był ciepły, podobnie jak noc - 12ºC. Nowy dzień zaczynał się klarować i pojawił się zarys Tatr. O 8.20 byliśmy po śniadaniu, zwarci, zwinięci i gotowi do dalszej drogi.

Do Lubania zostało nam 200 metrów w pionie. Chmury przewalały się przez las i przy końcówce podjazdu zaczęła się masakra. Nie było mowy o jeździe. Kamienie, stromizna, skutecznie utrudniały nam wtaczanie rowerów. Sukcesywnie, metr po metrze pchaliśmy jeden rower we dwoje, a czasami po prostu łatwiej było je nieść. Pot lał się z nas jakbyśmy wypili wczoraj po "pól litra", a ta weselna została tylko napoczęta. Czy mogło być gorzej ?. Mogło być, wystarczyłby mały deszcz i poziom trudności wzrósłby jeszcze bardziej. Po 1,5h od dzisiejszego startu wdarliśmy się na Lubań. Poczułem satysfakcje, że wreszcie coś dostajemy za ten wysiłek, a jakby tego było mało, widoczność z każdą chwilą była coraz lepsza.

Baza namiotowa na Lubaniu nie wygląda źle. Można palić ognisko, jest wiata, jest źródło z pitną wodą. Krajobrazowo będzie, ale nasza miejscówka pod namiot miała zdecydowanie lepsze widoki. Po krótkiej przerwie rozpoczęliśmy zjazd do Krościenka nad Dunajcem - 800 metrów w pionie. Nakręceni, nie zwróciliśmy uwagi na oznaczenia i wskoczyliśmy na zielony szlak do Tylmanowej. Musieliśmy zawrócić pchając rowery pod górę, ale panorama doliny widziana z tej perspektywy warta była tego pobłądzenia. Od tego momentu pilnowaliśmy już czerwonego szlaku i wysokość wytracaliśmy błyskawicznie. Nie było już pchania rowerów czy potu, był tylko czysty zjazd. Co jakiś czas mijaliśmy turystów idących pod górę, których było więcej niż wczoraj bo w sobotę spotkaliśmy tylko trzy osoby.

Po 12.00 słońce przygrzewało już zdrowo, za Marszałkiem (828 m n.p.m) Adrianowi poszła dętka w tylnym kole, ale po dopompowywaniu udało się dokończyć zjazd do Krościenka.
Wczorajszy dzień i dzisiejszy poranek był dla mnie lekcją pokory. Nigdy nie należy lekceważyć jakiegokolwiek pasma gór bo zostanie się sprowadzonym do parteru, albo jak w tym przypadku do stromych podjazdów i zjazdów. Przyznaję, że zmęczenie dało nam w kość i choć wczoraj byłem zły na siebie za tą trasę, to dziś ja jak i moi kompani jesteśmy zachwyceni. Pogoda dopisała, osiągnęliśmy satysfakcjonujący poziom zmęczenia, więc wyjazd jest na plus.

                                                               *   *   *

Podsumowanie
Tradycyjnie już nie obeszło się bez strat. O ile tym razem nie ubiłem żadnego kleszcza, ani nie zgubiłem buta, to niestety z przykrością muszę stwierdzić, że w tylnej sakwie wydarłem dziurę i kolejny raz rozpierniczyłem mój chiński statyw. Z opony w tylnym kole na dobre zaczęły mi już wyłazić druty i na gładkim asfalcie rower podskakuje - szykuje się wymiana "kapcia".
Dystansowo wyszło nam 58 km, choć zakładaliśmy więcej. Jak na pierwszą połowę września przystało, słońce ładnie opalało, zwłaszcza w niedziele.
W poniedziałek jak gdyby nigdy nic, wróciłem do roboty. Wszyscy co mnie widzieli mówili: "Ładnie popiłeś na weekendzie". Owszem wyglądałem na zmiętego, ale najlepsze jest to, że nie wypiłem ani łezki. Wyszło na to, że wygląd upojenia alkoholowego uzyskałem na rowerze. A kaca to mam... moralnego, że tylko dwa dni jeździliśmy w Gorcach.

Poniżej link do zdjęć i mapa

Zdjęcia z wypadu >>LINK

Trasa rowerowej wycieczki poniżej

2 komentarze:

  1. Panie Marcinie, nie wiem skąd te wyrzuty sumienia. Przecież trasa była ustalona, mapy google z zaznaczoną opcją 'teren' przestudiowane, wszystko było jasne. Dodam tylko, że po cichu liczyłem jeszcze na wjechanie na Radziejową od strony Starego Sącza, ale na tą trasę będziemy musieli poczekać.
    I jeszcze dla informacji napiszę, że flaszka weselna wylądowała w nalewce śliwkowej i obecnie klaruje w szczelnie zamkniętej butli schowanej przed intruzami. Zainteresowanych proszę o kontakt w celu dokonania konsumpcji bieżącej uzyskanego trunku :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Piknie, tylko nam ze Szczecina daleko w takie egzotyki.... ale może już w następnym roku.... pozdrawiam! Jareq

    OdpowiedzUsuń