O blogu

Witam na blogu rowerowo-podróżniczym. Powstał on z myślą, aby wreszcie w jednym miejscu umieścić relacje i zdjęcia z wyjazdów, w których uczestniczyłem. W tym miejscu będę zamieszczał informacje ze swoich bieżących wycieczek, tych mniejszych i tych większych. Tytuł blogu, umieszczony powyżej nie bez powodu tak brzmi, bo rower to nie tylko rozrywka na niedzielne popołudnia, ale i świetny środek transportu do poznawania nowych miejsc. Świat postrzegany z rowerowego siodełka jest inny niż ten widziany przez szybę samochodu. Aby przekonać się o tym nie trzeba mieć formy zawodowego kolarza, ani drogiego roweru, wystarczy być otwartym i gotowym na przygody.

środa, 7 września 2011

„Dorośli lubią liczby”

Antoine de Saint-Exupery wiedział co pisze, dlatego tym razem i ja upodobałem sobie cyferki. Mówiąc wprost, postanowiłem pobić mój maksymalny dystans dzienny ustanowiony w 2009 roku na Ukrainie. Wtedy, podczas pierwszej rowerowej podróży ukręciłem w ciągu doby 125 km. Od tamtego czasu wiele razy zbliżałem się do tej wartości, ale jakoś nie mogłem jej przebić. Zawziąłem się w Boże Ciało (23.06.2011) i podjąłem wyzwanie ustanowienia nowej liczby. Jako trasę wybrałem pętlę dookoła Rzeszowa.


O 9.00 wystartowałem z Załęża w kierunku Malawy. Kilometry przez Kielnarową czy Siedliska, pomimo pagórków umknęły mi szybko. Dopiero przelotny deszcz w Lutoryżu nieco mnie przyhamował i ostudził.


Po ustąpieniu opadów "cisnąłem" na północ, na skróty. W Mogielnicy wylądowałem na polnej drodze z trawą po kolana. Ta najgorszej jakości droga, jaka była zaznaczona na mapie, doprowadziła mnie do Niechobrza. Dalej po suchuteńkim asfalcie doleciałem do Będziemyśla. Przebiłem krajową "czwórkę" i przez leśne błoto dotarłem do Bratkowic. Napierałem wciąż naprzód, aż do Wysokiej Głogowskiej, gdzie dopadł mnie kryzys. Zacząłem się zmuszać do jazdy, ale natury nie oszukam. W Jasionce nie miałem już "jadu" do kręcenia. Stałem i gapiłem się na wyrastające firmy.


Przed zachodem słońca dotarłem do bram Rzeszowa, do miejsca gdzie rozpocząłem tą pętle, czyli pod komin EC na ul.Ciepłowniczej. Ukręciłem łącznie tego dnia 132 km ze średnią 17,9 km/h. Wracając do domu czułem zmęczenie i chęć odstawienia roweru. Stwierdziłem, że dzisiejszy dzień to tylko statystyka i w tym roku nie podejmę kolejnej próby ustanowienia nowego rekordu dziennego. Poza liczbami była jeszcze jedna korzyść, a mianowicie udało mi się zrobić zdjęcie, z którego jestem zadowolony.


2 miesiące później:
Powiedziałem, że w tym roku nie będzie więcej bicia dziennego dystansu. Coś mnie podkusiło i 4 września wziąłem się za te 132 km. Wrześniowa niedziela jest już znacznie krótsza od czerwcowych dni, ale miało być ciepło i słonecznie. Tym razem postawiłem na pagórki południa i o 10.00 byłem pod nowo-spisanym wiaduktem na Przemysłowej.

Na drogę w Boguchwale od dawna narzekam i zdania nie zmienię. Jazda ulicą po tym mieście zawsze przyprawia mnie o szybsze bicie serca, zwłaszcza gdy TIR wciska się pomiędzy jadący rower, a wysepkę - porażka !. Wiem że są chodniki, ale one są za wąskie dla pieszych i rowerzystów.

Szczęśliwie przejechałem przez Boguchwałę i z podniesionym ciśnieniem krwi odbiłem w boczną drogę w Zarzeczu. Nagle zrobiło się spokojnie, rzekłbym nawet sielankowo. Dotarłem do Sołonki i bez trudu wycisnąłem 60 km/h na tamtejszym zjeździe.



Przed Małówką znowu jechałem krajową "9". Tutaj dominuje już normalne pobocze i samochody nie muszą ocierać się o rowerzystów. Zbliżałem się do górki w Jaworniku Niebyleckim, która od dziecka wydawała Mi się mega stroma. Ilekroć jadę tamtędy samochodem, zawsze zastanawiam się ile "poszedłby" z niej na rowerze. W końcu stanąłem przed upragnioną chwilą. Wdrapałem się na szczyt, sprawdziłem na poboczu czy koła są dobrze dociśnięte i pocisnąłem w dół. Wynik mnie zaskoczył, nawet mocno rozczarował bo wykręciłem tylko 51 km/h, a spodziewałem się dużo, dużo więcej. Cóż, pewnie w mojej wyobraźni ta góra wyrosła na wielką przez te wszystkie lata.




Jak na bicie dystansu dziennego, to się nie sprężałem. Po 3-ech godzinach i 43 km od startu dotarłem do Domaradza. Tam odbiłem na Dynów i zacząłem się piąć pod górę po nowiuteńkim asfalcie.

Kręciłem, kręciłem i końca podjazdu nie było widać. W Ujeździe zatrzymałem się na przekąskę.  Po jogurcie i bułkach przyszła kolej na ciasteczka w przystanku. Niestety nie załapałem się na bibę w tym uroczym miejscu, bo po imprezowiczach zostały tylko puste butelki.




W końcu wspiąłem się na wzniesienie i młodą nawierzchnią dotarłem do Dynowa. Czas zaczynał naglić więc musiałem przyspieszyć.



W Dynowie skręciłem w lewo i kierowałem się na Kańczugę. Droga była już wyraźnie gorsza i natężenie ruchu dawało o sobie znać. Pocieszeniem było to, że miało być mniej podjazdów.



Całkiem spore zaskoczenie miałem w okolicach Hadli Kańczuckich. W trawie, na poboczu zobaczyłem zaparkowane pojazdy Karola ze studiów czyli Wartburgi.


W Kańczudze byłem o 17.00. Nie rozwodząc się zbytnio nad tym miasteczkiem, zszamałem kanapkę i popędziłem w kierunku Handzlówki. Przyznaję, że mijane pagórki, skąpane w popołudniowym słońcu robiły wrażenie. W dolinach zaczynało być już rześko i po asfaltowym zjeździe przyszedł czas na podjazd do Woli Rafałowskiej. W pewnym momencie brakło betonowych płyt i po raz kolejny przekonałem się, że kamienie i wąskie opony to nienajlepsze połączenie.

 "Zmordowałem" podjazd i tuż po zachodzie słońca dotarłem na Magdalenkę w Malawie.

Po zmroku wylądowałem nad Wisłokiem w Rzeszowie. Odczuwałem zmęczenie, ale samopoczucie było znacznie lepsze niż podczas czerwcowego bicia rekordu. Całkowity dystans dzisiejszego dnia wyniósł 143,41 km ze średnią prędkością 18,3 km/h. Prędkość maksymalna to ukręcone 66 km/h na zjeździe w Sołonce. Byłoby szybciej, ale facet w Fordzie mnie przyblokował. Zdaje sobie sprawę, że dzisiejszy dystans wygląda mizernie przy rowerzystach jeżdżących dziennie po 220 km z sakwami. Stać mnie na pewno na więcej, potrzebuje tylko lepszej formy i koniecznie muszę zostawić aparat fotograficzny w domu. Przyznaje się, że robienie zdjęć na trasie często pochłania mnie bardziej niż kręcenie korbą.



Nie będę się zarzekał, ale w tym roku już nie będzie więcej bicia rekordów dziennych.
Poniżej zapis trasy z logger'a. Fragment dojazdowy po mieście pominąłem.



1 komentarz:

  1. genialne zdjęcie! pare lat temu ktoś mnie oświecił że flaga Ukrainy to błękitne niebo i złote pola pszenicy - tak własnie sobie to wtedy wyobraziłam :)

    OdpowiedzUsuń