O blogu

Witam na blogu rowerowo-podróżniczym. Powstał on z myślą, aby wreszcie w jednym miejscu umieścić relacje i zdjęcia z wyjazdów, w których uczestniczyłem. W tym miejscu będę zamieszczał informacje ze swoich bieżących wycieczek, tych mniejszych i tych większych. Tytuł blogu, umieszczony powyżej nie bez powodu tak brzmi, bo rower to nie tylko rozrywka na niedzielne popołudnia, ale i świetny środek transportu do poznawania nowych miejsc. Świat postrzegany z rowerowego siodełka jest inny niż ten widziany przez szybę samochodu. Aby przekonać się o tym nie trzeba mieć formy zawodowego kolarza, ani drogiego roweru, wystarczy być otwartym i gotowym na przygody.

środa, 13 lipca 2016

R jak Romania (Dzień 9-11)

Po przejechaniu Transalpiny zaczęliśmy się kierować na północny-zachód w kierunku Oradei. Oczywiście mogliśmy wybrać łatwiejszy wariant, czyli drogi krajowe o wielkim ruchu i poboczu szerokości białej linii. Nie o to nam chodziło i wybraliśmy trakt prowadzący przez Park Narodowy Apuseni. Dziewiąty dzień miał być kolejnym dniem dziecka z małą ilością kilometrów i wcześniejszym położeniem się spać. Budzik zadzwonił jak zwykle o 6.00 rumuńskiego czasu (w Polsce to 5.00). Zebraliśmy się, przesuszyliśmy namiot z porannej rosy i ruszyliśmy w drogę. W miejscowości Zlatna utwierdziliśmy się w przekonaniu, że rumuńskie pieczywo jest wyśmienite. Jak kupuje się drożdżówkę za około 1,50 zł to najczęściej jest ona z francuskiego ciasta, nafaszerowana serem, czekoladą albo dżemem, w takiej ilości że zawartość wypływa z wnętrza. Croissanty w Polsce przy tych rumuńskich to jakieś podpierdółki, a nie rogaliki. Oj, będziemy za tym tęsknić. Późnym popołudniem dojechaliśmy na skraj parku narodowego i zgodnie z dewizą dnia luzu zaczęliśmy szukać miejscówki. Byliśmy niestety w wąwozie i zaczęły się problemy. Domki były powciskane wszędzie, a na dodatek każde pole było ogrodzone drutem kolczastym, albo drewnianym płotem. Niesamowite jest to, że nawet lasy były ogrodzone. Nawet gdybyśmy sforsowali płot z desek i schowali się za drzewami to był jeszcze inny problem- stromizny. Na takich nachyleniach nie było mowy o rozbiciu namiotu. Musieliśmy ujechać 23km, żeby znaleźć kawałek małego poletka za potokiem. Przerzucaliśmy rzeczy przez wodę i w pewnym momencie sakwa Sabinki wpadła do strumienia. Udało się ją w porę złapać i szybko wyłowić. Była dobrze zrolowana więc nie udało się utopić zawarotości. Rankiem dziesiątego dnia, w tym głębokim wąwozie odnotowaliśmy najniższą temperaturę jak do tej pory +7 stopni. Z wysokości 700 m n.p.m. zaczęliśmy podjeżdżać na 1300 m.n.p.m. Za miejscowością Horea wciąż mieszkają ludzie i na tych stromiznach koszą łąki. Robią to oczywiście ręcznie, za pomocą kos. To tak naprawdę ciężka praca. Na jednym takim poletku, młody chłopak w wyżelowanych włosach, ubrany w młodzieżowe ciuchy kosił trawę razem ze swoim ojcem. Sabinka stwierdziła, że ten młodzieniec w pewnym sensie jest symbolem takiej współczesnej Rumunii. Bo z jednej strony kosa i uprawa ziemi na wsi, a z drugiej rumuńskie miasta wyglądające coraz ładniej. Jeżeli chodzi o zabytki, czy reprezentacyjne dzielnice miast to one w niczym nie odstępują od tych zachodnio europejskich. W większości z nich jeszcze czuć zapach świeżej farby i widać czyściuteńką kostkę brukową. Wjechaliśmy dziś na tą górę co mieliśmy wjechać w paku narodowym, a później musieliśmy jeszcze wjechać na dwie mniejsze. Rozbiliśmy namiot przed 17.00 za miejscowością Belis i popierniczyliśmy wszystko. Byliśmy najzwyczajniej w świecie zmęczeni. To była dobra decyzja. O 18.00 zaczęła się burza i takie opady deszczu jakich nasz namiot jeszcze nie widział. Lało dobre 20 minut. Namiot nie przepuścił ani kropelki, przetrwaliśmy ulewę z suchym tyłkiem :). Jedenastego dnia przy porannym słońcu, zaczęliśmy zjeżdżać w dół wytracając 1000 metrów w pionie i zbliżając się jeszcze bardziej do węgierskiej granicy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz