O blogu

Witam na blogu rowerowo-podróżniczym. Powstał on z myślą, aby wreszcie w jednym miejscu umieścić relacje i zdjęcia z wyjazdów, w których uczestniczyłem. W tym miejscu będę zamieszczał informacje ze swoich bieżących wycieczek, tych mniejszych i tych większych. Tytuł blogu, umieszczony powyżej nie bez powodu tak brzmi, bo rower to nie tylko rozrywka na niedzielne popołudnia, ale i świetny środek transportu do poznawania nowych miejsc. Świat postrzegany z rowerowego siodełka jest inny niż ten widziany przez szybę samochodu. Aby przekonać się o tym nie trzeba mieć formy zawodowego kolarza, ani drogiego roweru, wystarczy być otwartym i gotowym na przygody.

czwartek, 31 maja 2012

(Pa)górki południowej Polski - epizod przedostatni

Pojawiało się zdjęcie, bo piszę już z domu :). Wczoraj szczęśliwie dobiliśmy do Rzeszowa i zakończyliśmy eskapadę. Ostatni dwa dni jazdy były dosyć intensywne, bo nasze dzienne dystanse przekraczały 90 km. Nie mieliśmy czasowego parcia, ale dopiero teraz dostaliśmy "jadu" do kręcenia korbą. Wcześniej, gdy siadaliśmy na rowery to z rana odzywały się ręce i nogi. Mój staw skokowy przetrwał tą podróż i szczerze mówiąc ma się lepiej niż przed wyjazdem.
Przed rozpoczęciem tej wyprawy chciałem poznać nowy fragment Polski, przetestować kilka rzeczy i trochę się sponiewierać. Udało się to zrobić. Przetarliśmy dla siebie kilka szlaków i w pewne miejsca będę chciał kiedyś wrócić. Nie powiem, było ciężko, momentami nawet bardzo. Z takich odczuć najtrudniejszą chwilą jest moment kiedy zmęczony po całym dniu szukasz miejscówki, potem rozbijasz namiot i znowu wypakowujesz śpiwór, karimatę, etc. Dopiero dalszą rzeczą w kolejności jest zasunięcie zamka w śpiworze i odpłynięcie w sen. Jeśli chodzi o sprzęt, zwłaszcza ten starszy to mieliśmy kumulację problemów. Pierwszego dnia pod Żywcem, na drodze wojewódzkiej przyczepa Grzegorza pokazała swój humor i przy prędkości 55 km/h wypięła się. Skutek był taki, że wystrzeliła jak z procy i wylądowała w rowie. Poza kilkoma odrapaniami większych uszkodzeń nie odnotowaliśmy. Drugiego dnia Grzegorz zajechał swój napęd i przez następne trzy dni musiał prowadzić rower na podjazdach. To doświadczenie bardziej męczyło psychicznie, niż fizycznie. Dobrze, że w Zakopanem można kupić nie tylko chińskie pamiątki, ale i części rowerowe. Mój czerwony rower też święty nie był. W Pieninach, bębenek w tylnym kole zaczął wydawać metaliczne dźwięki. Miałem to już rozdzierać, ale pomogło wlanie oliwy. Najprawdopodobniej ten element kończy swój żywot.

Wiele się działo podczas tego wyjazdu i zapamiętam na pewno te krótkie rozmowy z miejscowymi. To niesamowite jak obcy ludzie chcą Ci przychylić nieba, albo dzielą się swoją historią, która naznaczyła ich na całe życie. Mam nadzieję, że tej otwartości, nam Polakom nigdy nie braknie.
Poza Eugeniuszem i Oliwią, maskotami które towarzyszyły nam od Zakopanego, przywieźliśmy także nietrwałą pamiątkę w postaci opalenizny. Ja opaliłem się na kolarza, a Grzegorz na Bułgara.

W ciągu 13-tu dni jadąc na rowerach, a czasami je pchając, pokonaliśmy 677 km. Z buta po Tatrach zrobiliśmy 31 km i pod tym względem możemy czuć niedosyt. Wysoko w górach wciąż zalega śnieg, ludzie wspominali że tydzień temu jeszcze jeździli na nartach, dlatego wyższe partie musieliśmy odpuścić.
Pieniędzmi przez ten czas nie szastaliśmy, nie chodziliśmy do barów, nie korzystaliśmy z zaproszeń klubu go-go, także finansowo wyszło nieźle. Wszystkie "potrawy" przyrządzaliśmy sami na benzynie ekstrakcyjnej (czytaj: kuchence) i nie przymieraliśmy głodem. Zważyłem się po powrocie i wychodzi, że schudłem 0,7 kg - czyli obiad.

Z rzeczy, które w ogóle mi się nie przydały, a które wiozłem całą drogę to: bluza polarowa, czapka zimowa (kominiarka wystarczyła), zimowe rękawiczki, odtwarzacz MP3 i szczypta pieprzu.
Przyznaję, że pogoda świetnie dopisała. W pierwszych dniach było po +28°C, potem upały zelżały i temperatura momentami wynosiła do +15°C. Poza jedną rześką nocą w Pieninach, temperatura nad ranem zatrzymywała się przy +8°C. Padało z przerwami tylko w jeden dzień i w ostatnią noc w Beskidzie Niskim, także nie przemokliśmy ani razu. No może poza Doliną Pięciu Stawów bo tam to nas przewiało i przemoczyło.

Na koniec posta, dziękuję Wszystkim Ludziom za wsparcie duchowe, fizyczne i informacyjne. Bez waszej  pomocy byłoby nam trudniej.

Poniżej zamieszczam zrzut z loggeraGPS jak przebiegała rowerowa trasa. Etap pieszy z Tatr, jak i błądzenie pominąłem.  



P.S. Zdjęć z wyjazdu jest trochę i są w surowym formacie. Minie jeszcze trochę czasu zanim je przebiorę i przerobię do zjadliwej formy, dlatego poniżej zamieszczam zalążek fotografii. Link do pełnej fotorelacji pojawi się w następnym poście. Póki co we wszystkich postach wysyłanych z komórki (bez zdjęć) poprawiłem literówki.


































wtorek, 29 maja 2012

(Pa)górki południowej Polski - Dzień 12

Rankami nie śpimy tak długo jak tego chcielibyśmy. Pomimo zmęczenia, organizm sam budzi się po 7,00 i ma dość snu. Wtedy nie pozostaje nam nic innego jak pozbierać graty, pooglądać tyłki czy nie ma tam jakiego kleszcza i jechać dalej. Miejscówki pod namiot szukamy najczęściej po 19,00. Rozbijanie namiotu przy świetle dziennym jest wygodniejsze i nie trzeba świecić latarkami. Wczoraj jechaliśmy wzdłuż rzeki Poprad i tak naprawdę to był całodzienny taniec z deszczem. Jak padało to siedzieliśmy na przystanku, jak nie padało to kręciliśmy po asfalcie. Ciemne chmury i burze przewalały się po niebie od samego południa. Odwiedziliśmy Krynicę Zdrój i to miasto poza dużym supermarketem nie zrobiło na nas wrażenia. Minęliśmy je szybko i przed Grybowem na horyzoncie znowu pojawiły się ciemne chmury. Wiedzieliśmy, że nie uciekniemy przed deszczem i w ostatnim momencie, w lesie rozbiliśmy namiot. Udało się uchronić nas i nasz ekwipunek przed wodą. Wczoraj i dziś przewaliliśmy sporo terenu. W niedzielę byliśmy w Pieninach, a dziś jesteśmy już w Beskidzie Niskim. Ogólnie punkt startu - Żywiec jest już odległym wspomnieniem. Na liczniku w chwili obecnej mamy prawie 600 km. Dziś dotarliśmy do absolutnego krańca Polski- Koniecznej. Krajobraz byłych PGR-ów, porozpierniczanych gospodarstw i braku widocznych perspektyw na lepsze jutro jest przytłaczający. Ten fragment Beskidu Niskiego to zapomniany kawałek Polski, choć trzeba powiedzieć, że zdarzają się i tu wypasione traktory i gospodarstwa. Praktycznie od początku tego wyjazdu wchłaniamy mnóstwo jedzenia. Jemy wszystko jak leci z wyjątkiem flaczków, bo tych nie znosimy. Coli wypiliśmy już dużo i nie mamy jej jeszcze dość. Gorzej jest z czekoladowymi batonikami. Dziś wziąłem w sklepie dwa Snickersy do koszyka i odłożyłem je z powrotem na półkę. Autentycznie mi się przejadły i nie mogę na nie już patrzeć. Jako zamiennik wziąłem batony Lion. Na batoniku jest energia na jeden podjazd - on tylko "furknie". Zupełnie inaczej wygląda sprawa z gotowanym żarciem- z tego jest moc. Kuchenka na paliwo jest świetną sprawą. Pozwala nie tylko spróbować wszystkich dań z Pudliszek, ale i podgrzać wodę do umycia się w zimny wieczór. Ogólnie dalej na drodze budzimy zainteresowanie. Jedni nam się kłaniają, inni kwitują: "Że wam się tak chce". Dziś pan w Klimkówce stwierdził, że z takimi tobołami wybieramy się pewnie na wojnę trzydziestoletnią. Po tych kilkunastu dniach podróży rozbijanie namiotu jak i przemieszczanie się idzie nam sprawnie. Człowiek nabiera pewnych nawyków i pakuje się bardziej praktycznie. Samopoczucie i zdrowie narazie nam dopisują. Z kostką jest dobrze, chyba na tych Żywieckich i Sądeckich podjazdach dostała w kość bo przestała się odzywać. Gwoli wyjaśnienia chyba nie obumarła tylko się pewnie rozćwiczyła :). Do usłyszenia, mam nadzieję, że w świecie pod naszą nieobecność bardzo nie nagrandzili. Pozdrower

poniedziałek, 28 maja 2012

(Pa)górki południowej Polski - Dzień 10

Miało nie być dziś wiadomości, ale jutro śpimy długo, więc dlaczego nie. Pisanie z komórki ogólnie jest uciążliwe i czasochłonne, ale to jedyna możliwość zdalnego zamieszczania postów. Pamiętacie jak wczoraj pisałem o bajecznej miejscówce z widokiem na Tatry. Nie było tak bajecznie, bo w nocy temperatura spadła do +1°C, a rano wszystko zalane było "mlekiem" (mgła). Tak więc poranna sesja zdjęciowa odpadła. Ze Sromowców polecieliśmy zubierani do Czerwonego Klasztoru. Stamtąd wzdłuż Dunajca dojechaliśmy do Szczawnicy. Tradycją stało się już, że nasze obładowane rowery przyciągają uwagę, w szczególności Grześka przyczepka. W Szczawnicy nabyliśmy colę i zaczęliśmy podjeżdżać na Przehybe (1175 m n.p.m). To jak do tej pory nasz najtrudniejszy podjazd, choć i tak za namową miejscowych wybraliśmy najłatwiejszy wariant trasy. Spotkany rowerzysta powiedział, że ciężko wejść od Szczawnicy na tą górę z buta, a co dopiero wjechać na rowerze. Coś w tym prawdy może i jest, bo w końcówce podjazdu miałem dość i Grzegorz pomagał mi pchać rower. Autentycznie opadłem z sił, choć godzinę wcześniej zjedliśmy prawie 1 kg grochówki na dwóch. Jak człowiek nie ma "paliwa", to wtedy czuje jak jego organizm spala samego siebie. Po wdarciu się na Przehybe podjęliśmy trud jazdy na Radziejową (1261 m n.p.m) i udało się tam dotrzeć tuż przed zachodem słońca. Na tej górze jest drewniana wieża widokowa, z której rozpościera się widok na Tatry, Pieniny, Beskid Sądecki, Niski i Wyspowy. Namiot dziś rozbiliśmy po ciemku, gdzieś pomiędzy Rytrem, a Piwniczną Zdrój. O ile podjazdy kosztują nas mnóstwo czasu, tak na zjazdach nie próżnujemy. Dziś gdy zjeżdżaliśmy z gór po wąskich ścieżkach, zaliczaliśmy wywrotki. Czasami jest taka stromizna, że nie sposób utrzymać roweru czy przyczepki. Mam wrażenie, że na tych pagórkach sakwy i sprzęt lecą w zastraszającym tempie. No, ale nikt nie mówił, że będzie lekko. Dobranoc, życzcie nam ciepła.

sobota, 26 maja 2012

(Pa)górki południowej Polski - Dzień 9

Wyspani, umyci i podładowani pomknęliśmy rano w Pieniny. Dziś śpimy nad Sromowcami Wyżnymi na granicy parku narodowego. Miejscówkę mamy z bajecznym widokiem na Tatry. Tak w ogóle to nie brakuje po drodze miejsc gdzie można podziwiać potęgę gór. Wczoraj w ramach relaksu pojechaliśmy na zakopiańskie Krzeptówki, a potem zapuściliśmy się na rowerowy szlak po Tatrach. Mapy i słupki informują, że na Hale Gąsienicową (1500 m n.p.m) można wjechać rowerem. No to pojechaliśmy i dojechaliśmy jedynie do "Psiej Trawki". Kamienista nawierzchnia tego szlaku, niestety nie nadaje się ani do podjazdu, ani do zjazdu. Ktoś kto wyznaczył tą ścieżkę rowerową chyba nie miał pojęcia o jeździe na rowerze. 4 zł za wstęp do parku oczywiście musieliśmy zapłacić. Plus tej wycieczki jest jedynie taki, że umyliśmy sobie rowery i zdaliśmy sobie sprawę, że po Tatrach nie jeździ się rowerem. Wczoraj po pagórkach zrobiliśmy na nieobładowanych rowerach 30 km. Czuliśmy się jakbyśmy pojechali po bułki do sklepu - nasze organizmy przyzwyczaiły się już do zwiększonego wysiłku. Dziś opuściliśmy nasz pokój w Zakopcu i zaczęliśmy dzień od 16-kilometrowego podjazdu. Później od samiusieńkiej Bukowiny do Jeziora Czorsztyńskiego było praktycznie z górki, więc kilometry szybko nam uciekały. Po drodze odwiedziliśmy XV-wieczny kościół w Dębnie Podhalańskim i zajechaliśmy pod zamek w Niedzicy. Pogoda nam sprzyja. Do południa było +9 stopni, a popołudniu temperatura osiągnęła +15 stopni. Z zawianą szyją jest lepiej, mięśnie puściły, kostka również nie wykazuje najmniejszego buntu :). Od Zakopanego dwie maskotki towarzyszą nam w podróży. Grzegorza przyczepkę dociąża Eugeniusz, a moją kierownicę Oliwia. Dziś kładziemy się wcześniej i jutro wcześniej wstajemy bo o 7.00 mamy Mszę Św. w tutejszym kościele. Dobrze, że śpimy w namiocie bo w poprzednią noc poleciałem z łóżka- tutaj mogę się co najwyżej sturlać. W kwestii zagrożeń, poza kleszczami musimy uważać na żmije. Podobno tutaj występują. Spokojnej nocy kochani. Pozdrawiamy

czwartek, 24 maja 2012

(Pa)górki południowej Polski - Dzień 7

Znajomi śmieją się, że jestem stary i zwapniały, i coś w tym musi być. Z kostką od dwóch dni mam całkowity spokój, ale tym razem zawiało mi przepoconą szyję i jestem trochę zesztywniały. Strachu nie ma bo zabrałem tabletki na tą dolegliwość, która towarzyszy mi co jakiś czas. Po kilkunastu godzinach powinno mi przejść. Pierwsza noc na normalnym łóżku była dziwna, powiedziałbym że lepiej śpi mi się w namiocie, ale komfort łazienki i możliwość podładowania elektroniki jest mimo wszystko nie do przecenienia. Szóstego dnia podróży (wczoraj) tak na rozgrzewkę udaliśmy się do Doliny Kościeliskiej. Poza zwykłymi turystami były tłumy szkolnych wycieczek. Grupa za grupą przemieszczała się po dolinie, zakłócając szum płynących strumyków. Jako, że w tej dolinie nie brakuje jaskiń, postanowiliśmy odwiedzić trzy z nich. Bez wątpienia najwięcej emocji budzi Jaskinia Mylna. Całkowita ciemność, brak ludzi, zero komerchy, wąskie przejścia, chłód, łańcuchy- to jest to. Jeżeli nie macie klaustrofobii i jesteście sprawni to polecam ten zdrowy zastrzyk adrenaliny. Przed inną jaskinią (Smoczą Jamą) prawie straciłbym aparat. Weszliśmy po drabinie nad urwisko, położyłem aparat na ziemi i w pewnym momencie zaczął się turlać. Fuksem zawiesił się na pniu drzewa. Gdyby nie on- roztrzaskałby się o kamienie. Wczoraj wieczorem na naprawionych rowerach pojechaliśmy na Gubałówkę. Oczywiście mogliśmy wyjechać tam kolejką, ale nie byłoby tej zabawy. Przy resztce słońca nacieszyliśmy się widokiem Tatr i po bajorze dostaliśmy się na szczyt. W ciemności zaczęliśmy zjeżdżać do Zakopanego, po stoku narciarskim. Nie trudno się domyślić, że na mokrej trawie były wywrotki czy uślizgiwanie się roweru. Bez sakw nasze maszyny niesamowicie wyrywają do przodu- różnica jest ogromna. Dzisiaj miały być Tatry Wysokie z buta, więc wstaliśmy tak jak do roboty o 5,30 i pojechaliśmy busem do Łysej Polany. Stamtąd zaczęliśmy uderzać do Doliny Pięciu Stawów. Warunki jak dla mnie były przyciężkawe. O ile do poziomu lasu leżało trochę śniegu, przebijało się słońce i było znośnie, tak powyżej leżały już zwały mokrego śniegu, woda pakowała po szlaku i pogoda nie rozpieszczała. Kotłowały się nisko chmury, do tego wiatr i przelotne zimne deszcze - tak wyglądało nasze podejście koło Siklawy. Najgorsze były jednak nawisy zalegającego śniegu, w które trzeba było się wbijać. Na wszystkich stawach zalega jeszcze lód i mogę powiedzieć, że dziś więcej tam zimy niż wiosny. Dotarliśmy do schroniska przy "Piątce" (1672 m n.p.m) i to było absolutne maksimum co mogliśmy osiągnąć. Mieliśmy ochotę wejść wyżej, choćby w kierunku Orlej Perci, ale w tych warunkach byłoby to głupotą. Zawróciliśmy i zaczęliśmy schodzić. Byłem pewny, że nie uświadczymy tu szkolnej wycieczki, i co ?. Pomyliłem się !. Pani przewodnik na czele grupy, zapytała nas o warunki panujące przy pięciu stawach. Odpowiedzieliśmy jak jest i minęliśmy ich. Jak zobaczyliśmy tych uczniów to parsknęliśmy śmiechem, choć należałoby się przerazić. Chłopcy byli ubrani w krótkie spodenki i t-shirty, a dziewczęta miały na nogach baletki- pozostawię to bez komentarza, ale skomentuję ceny zakopiańskich busów. Ja wiem, że chłopy chcą zarobić, ale 10 zł za transport do Łysej Polany z Zakopanego to jest zdrowe przegięcie. Te ceny zaczynają sięgać absurdu, nawet przy obecnych cenach paliw. Alternatywą pozostaje tylko własny samochód i... płatny parking. W piątek śpimy do południa, odpoczywamy, suszymy graty, a ja leczę kark którego stan z każdą godziną poprawia się. Do Polski podobno idzie polarne powietrze, byleby wyeliminowało przelotne opady, które towarzyszą nam od dwóch dni. A żem się dzisiaj spisał ;) - Pozdrowienia.

wtorek, 22 maja 2012

(Pa)górki południowej Polski - Dzień 5

Po 5 dniach kąpieli w rzekach naprawdę miło wykąpać się w gorącej wodzie. Dziś popołudniu dobiliśmy do lokum w Zakopcu i przez najbliższe dni towarzyszyć nam będzie normalny dach, telewizor, lodówka, miękkie łóżeczko i Krupówki oddalone o 2 minuty drogi. Zostajemy tu do soboty i jutro ruszamy w Tatry z buta. Ostatnie dni to była mordęga. Jeździliśmy z hali na hale, choć należałoby powiedzieć podpychaliśmy z jednego pagórka na drugi. Wszystko to dlatego, że przemieszczamy się po szlakach pieszych, a czasami po najgorszych drogach zaznaczonych na mapie. Na tych duktach poza drwalami piechurów nie ma, a jak mijamy się z miejscowymi to niektórzy łapią się za głowę, że my z takimi tobołami. Grzegorza napęd w rowerze umarł, to już wiecie. Moja średnia koronka zamontowana w jego rowerze pomogła mu tylko na zjazdach i na leciuteńkich podjazdach. Pod górę Grzegorz musiał pchać. To nie była komfortowa sytuacja, zważywszy że trwała ona od niedzieli, a dziś rano"wjechaliśmy" na 1020 m n.p.m. Ostatnią noc spędziliśmy w lesie nieopodal Babiogórskiego Parku Narodowego. Wczoraj rozmawiałem z domem na temat kleszczy, a dziś rano znalazłem france na moim ciele w intymnym miejscu. Bez problemu pozbyłem się go i powiem wam, że te gady są coraz mniejsze. Ciekawe ile jeszcze ich złapię. Pomimo problemów ze sprzętem, wiatru w twarz, pokonaliśmy dziś rekordowe 65 km i jesteśmy na Podhalu. Przed 18,00 w końcu trafiliśmy do sklepów rowerowych i Grzegorz ma nowiuteńki napęd w rowerze. Przed wyjazdem zastanawiałem się po co zabieram pilnik i tyle kluczy, a ostatnimi dniami bez tego byłby ból. Rower Grzegorza chodzi już pięknie, moja kostka też ma się nie najgorzej. Czasami jeszcze się odezwie, ale jak nie napieram jak porąbany to jest dobrze. Jutro będzie pranie, nie w rzece, a w ciepłej wodzie, no i dopieścimy resztę sprzętu. Przepraszam za ewentualne błędy (piszę z komórki) i życzymy spokojnej nocy :)

poniedziałek, 21 maja 2012

(Pa)górki południowej Polski - Dzień 3

Ktoś kiedyś powiedział, że rozmowy pomiędzy tymi co są w podróży, a tymi którzy zostają w domu to takie wzajemne okłamywanie się. Coś w tym jest bo kiedy jest "wyśmienicie", to piszesz że jest "wyśmienicie", a kiedy jest "źle" to też piszesz że jest "wyśmienicie"- i tak cały czas. A wszystko po to by nie martwić drugiej strony. Tym razem zamierzam pisać tak jak jest- bez ściemy. Niedziela dla mnie i dla Grzegorza zaczęła się źle. Mi nawalała kostka, a kompanowi dosłownie rozsypała się korba w rowerze. Zęby na podjazdach poszły w mak, a próba reanimacji tej kluczowej części skończyła się fiaskiem. Nie patrząc na nic, odkręciliśmy jedną koronkę z mojego roweru i zamontowaliśmy ją w welosipedzie Grześka. Co prawda na podjazdach dalej łańcuch przeskakuje, ale przy lekkim zjeździe spokojnie trzymamy średnią 28 km/h. Bez wątpienia musimy dorwać jakiś rowerowy sklep i wymienić cały napęd w jego rowerze. Mam wrażenie, że w tych terenach nie ma wartości pośrednich, tylko jest albo z górki, albo pod górę- czasami już do przesady. Cieszę się, że z upływem dzisiejszego dnia noga przestała mnie boleć. W Raczej za Żywcem kulinarnie zaszaleliśmy. Była pierś z kurczak, makaron i sos słodko-kwaśny. Przyrządzenie tego obiadu zajęło nam 1,5 h, ale dzięki temu posiłkowi dosłownie wdarliśmy rowery na wysokość 901 m n.p.m. Tu też mamy nocleg. Przyznam się, że w życiu nie dostałem tak w kość jak na podjeździe, na Hale Boracza. Szlak był tak stromy i kamienisty, że we dwóch musieliśmy pchać jeden rower. Przed zmrokiem udało nam się dotrzeć na szczyt, a przyroda nagrodziła nas rozgwieżdżonym niebem i ciszą. To jest tak, że w jednej chwili masz dość tego roweru, a w drugiej chłoniesz każdy zakamarek krajobrazu wszystkimi zmysłami. Jestem głęboko zafascynowany Beskidem Śląskim i Żywieckim. Pogoda nam sprzyja, dziś mocno opaliłem się na kolarza. Dobranoc, jutro dalej kręcimy :), może dotrzemy do Zawoi.

piątek, 18 maja 2012

(Pa)górki południowej Polski - Dzień 1

Wczoraj, gdy dopakowywałem sakwy w domu miałem moment zwątpienia. Okazało się, że ważą one 29 kg, a gdzie do tego rower. Boje się, że kostka nie uciągnie takiego ciężaru. Dziś rano obudziłem się i praktycznie bez emocji pojechałem na dworzec. Zazwyczaj w momencie wyjazdu po głowie krążą mi myśli "nie jedz" albo "a siądź sobie w domu". Tym razem niczego takiego nie było :) i w tym momencie chciałbym podziękować koledze Adrianowi za pomoc w załadunku na peronie. Podróż pociągiem przeszła pomyślnie, no może poza wysiadką w Żywcu bo pociąg był nieźle zapakowany i nie zdążyliśmy jeszcze wyjść, a ludzie już wchodzili do środka. Z Żywca, który nie wywarł na Nas specjalnego wrażenia pojechaliśmy od razu na górę Żar i już tu zostaliśmy. Śpimy w lasku nieopodal zbiornika pod samym szczytem. Na zewnątrz mamy gwiaździste niebo i temperaturę +8°C stopni. Dziś zasnę bez najmniejszych problemów.

środa, 16 maja 2012

(Pa)górki południowej Polski - prolog

Przyroda jakiś czas temu przebudziła się do życia. Widać to na mieście po ilości spacerowiczów, rolkarzy czy ilości pokrzyw w zagajnikach. Za niecały miesiąc szał Euro 2012 osiągnie apogeum, więc to najwyższy czas do podjęcia urlopu. W tym roku miał być Krym, znowu Ukraina, ale będzie co innego... Polska.
Nigdy nie byłem nad naszym morze, ani na Mazurach i w tym roku też tam nie będę. Pakuję się właśnie na (pa)górki naszego kraju. Plan jest prosty i w zasadzie dopięty. W piątek (18.05.2012) wsiadamy w pociąg i z rowerami lądujemy w Żywcu (tym Żywcu co to ma piwo i leży u bram Beskidu Żywieckiego). Stamtąd na naszych "maszinach" będziemy podążać na wschód, w kierunku Bieszczad. "Będziemy" bo nie jadę sam, a z kolegą Grzegorzem, którego znam nie od dziś. Czasami wspólnie w niedzielę wyskakujemy na podrzeszowskie górki. I tym razem też stawiamy na wzniesienia, tylko wyższe. W ciągu najbliższych 2-óch tygodni zamierzamy pojeździć po lokalnych trasach Beskidu Żywieckiego, Beskidu Śląskiego, Podhala, Pienin, Beskidu Sądeckiego i Beskidu Niskiego. Przy dobrych wiatrach dotrzemy w Bieszczady. Całość jak dla mnie brzmi ambitnie, powiedziałbym nawet zbyt ambitnie, ale zobaczymy ile % z tego ugryziemy. W najgorszym wypadku wylądujemy w jakimś barze, bo urlopu cofnąć się nie da ;). Dystansowo trasa liczy około 600 km i ma miejsca, w których nie bardzo wiem jak przejedziemy dalej, ale jakoś to będzie. W kwestii noclegów śpimy oczywiście w namiocie po krzakach. Jak dotrzemy na Podhale w dobrym czasie to zafundujemy sobie kwaterę i przez 3-4 dni połazimy po Tatrach.
Kondycyjnie nie jestem specjalnie przygotowany, bo dalej "kuleję" z kostką. To jest moje najsłabsze ogniwo, które nie wiem jak sobie poradzi :(. Ortopeda powiedział, że staw jest stabilny i potrzeba czasu na regenerację. Zupełnie inaczej wygląda kwestia sprzętu. Pod tym względem jestem dobrze przygotowany, chyba lepiej niż kiedykolwiek. Podczas tego wyjazdu do przetestowania mam m.in. kuchenkę i nową karimatę. Wpisów z drogi miało nie być, ale udało mi się w końcu połączyć komórkę z blogiem i jak nic się nie wykrzaczy to następny post będzie zamieszczony z trasy. Proces ten polega na tym, że za pośrednictwem MMS'a będę wysyłał wpisy na specjalną skrzynkę, po przetworzeniu wylądują one na blogu :). Od ludzi przez ten czas nie zamierzam uciekać, ale od komputera, internetu, email'a i tego co dzieje się w świecie owszem. Telefon z racji braku gniazdek elektrycznych na drodze, sporadycznie będę miał włączony ;).

P.S. Pogoda narazie nie rozpieszcza, ale liczę że się poprawi. W razie zimna mamy w pogotowiu folie NRC i płynne "docieplacze". Życzcie nam pomyślności i zdrowia. Pozdrawiam :).